Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home Opinie Polityka Aleksander Bukowski: Od Stanu Unii do listopada

Aleksander Bukowski: Od Stanu Unii do listopada


25 styczeń 2012
A A A

Barack Obama wygłosił wczoraj swoje trzecie coroczne przemówienie do połączonych izb Kongresu. Jak co roku w amerykańskiej polityce prezydent, w zależności od sondażowych nastrojów opinii publicznej, ma szanse poprawić swój wizerunek, bądź pochwalić się dotychczasowymi sukcesami. Albo jedno i drugie. W ostatnich latach przemówienia te miały różny wydźwięk. Od optymistycznych, z „mamy szczęście żyć w tych czasach” Billa Clintona w roku 2000, po pełne ferworu i determinacji przemówienia George W. Busha mobilizujące społeczeństwo do poparcia działań administracji w wojnie z terroryzmem. To wczorajsze, było zgoła inne.

Przed Kongresem stanął prezydent zawiedziony dotychczasową obstrukcją partii republikańskiej, formułujący pierwsze założenia swojej platformy wyborczej. Oczywiście nie należy oceniać tego, jako coś negatywnego, wręcz przeciwnie. W ostatnim okresie klimat polityczny w Waszyngtonie raczej nie skłania do kompromisu i chyba dobrze, że prezydent powoli zaczyna zdawać sobie z tego sprawę. Wczorajsze przemówienie pokazało, że Obama wszedł już w pełny tryb wyborczy, zaś jego retoryka odpowiadała, jeśli nie stanowi Unii, to stanowi Waszyngtonu.

Przemówienie Obamy pokazało jak dalece oddala się on od retoryki kampanii w 2008, kiedy  to afirmował potrzebę jedności i determinacji w budowie ogólnonarodowego porozumienia. Choć we wczorajszym przemówieniu te hasła również znalazły swoje miejsce – “stawką są nie wartości republikańskie, nie wartości demokratyczne, ale wartości amerykańskie” – to proklamowane były one w innym kontekście - krytyki partii republikańskiej. Większość czasu poświęcona została gospodarce. Z nowych propozycji warte uwagi było oficjalne poparcie dla tzw. Buffet Rule,  propozycji wyroczni z Omaha, Warrena Buffeta, który uznał za niedorzeczne, że odprowadza mniejszy procent swojego dochodu niż jego sekretarka, która z resztą zaproszona została do Kongresu, by wysłuchać przemówienia prezydenta. Prezydent uznał również, że każdy, kto zarabia więcej niż milion dolarów rocznie powinien mieć przynajmniej 30 procentową stawkę podatku dochodowego. Obama zaproponował także by połowa z „dywidendy pokoju” – wartej około 200 miliardów dolarów dzięki odwrotowi z Afganistanu i Iraku, została przeznaczona na odbudowę infrastruktury, w ocenie prezydenta najważniejszej dla efektywnego współzawodnictwa Ameryki w globalnej gospodarce. Przemówienie prezydenta jest zapowiedzią jego kampanijnej platformy, która w ocenie wielu skupi się na rosnącej nierówności. Obama podkreślił także sukces uratowanego przez rząd amerykański motoryzacyjnego giganta General Motors, który w ocenie konserwatywnych polityków, w tym Mitta Romneya, nie powinien być ratowany w formie bailoutu. Obama odpowiadał również na zarzuty republikanów, iż polityka prezydenta doprowadzi do podziałów klasowych podkreślając, iż to, co opozycja nazywa klasową wojną, jest dla Amerykanów wyrazem zdrowego rozsądku. W zasadzie jest to prawda, ponieważ większość obywateli popiera podniesienie podatku dla najbogatszych. Wygłaszając przemówienie, Obama był wczoraj w o wiele lepszej sytuacji niż rok wcześniej. W ostatnim sondażu dla Washington Post i ABC News, połowa Amerykanów popiera działania prezydenta, w większości zaś są to wyborcy niezależni, którzy stanowili kluczową grupę dla jego sukcesu w ostatnich wyborach. Widoczne to było w retoryce prezydenta, który zapewnił, że będzie współpracował z każdym, ale będzie również walczył z obstrukcją i blokował wszelkie próby powrotu do polityki, która doprowadziła do kryzysu. Tego typu zapowiedzi to dowód na to, że prezydent nie oczekuje już wiele ze strony Kongresu, szczególnie w tak politycznie ważnym roku. Propozycja współpracy wynika z niezałatwionych dotąd spraw przedłużenia zwolnień podatku od wynagrodzeń, upływu terminu na zwolnienia od podatków wprowadzonych za czasów G.W. Busha i automatycznych dramatycznych cięć wydatków, w tym wydatków wojskowych, o około 1.2 biliona dolarów.

Obama po 2 latach koncyliacyjnej prezydentury (a nawet zbyt koncyliacyjnej w ocenie lewicowych komentatorów), która nie przyniosła oczekiwanej jedności oraz zapowiadanych zmian, teraz próbuje promować swoje propozycje poprzez podkreślanie różnic dzielących go od partii republikańskiej. Choć w ostatnim roku starał się on zbudować jedność wokół spraw deficytu, poprzez powołanie obupartyjnej komisji Simpsona-Bowlesa i propozycji w postaci American Jobs Act, spotykał się ze zdecydowaną odmową partnerów na Capitol Hill, czego symptomem były negocjacje nad podwyższeniem limitu długu, czy ostatnia awantura ws. nominacji Richarda Cordaya, który miał stanąć na czele Consumer Financial Protection Bureau z zadaniem reformowania Wall Street.Paradoksalnie, propozycje Obamy mają teraz szanse na większe poparcie niż jak dotąd uważano, ponieważ partia herbaciana, główny sprawca „odwrotu amerykanów od wielkiego rządu”, zraziła do siebie wyborców poprzez blokowanie inicjatyw powiększenia dochodów budżetu poprzez zwiększenie podatków dla najbogatszych. Społeczeństwo jest także przeciwne radykalnym zmianom w świadczeniach emerytalnych czy w Medicare, popieranych przez republikanów. W konsekwencji, propozycje Obamy przynajmniej przy analizie sondaży odbierane są coraz bardziej jako centrowa propozycja zmian, podczas gdy determinacja republikanów do trwałego sprzeciwu wobec Białego Domu uznawana jest coraz szerzej za zbyt radykalną. Doskonałym dowodem są tu historycznie niskie notowania Kongresu w sondażach. Niewątpliwie dla Obamy jest to doskonała przedwyborcza szansa. Biay Dom już od kilku miesięcy prowadzi kampanie przeciwko tzw. Do-Nothing-Congress, próbując krytykować republikanów za spowalnianie procesu naprawy gospodarki. Wczorajsze przemówienie wpisywało się w ten trend. Była to zapowiedź zdecydowanej kampanii przeciw republikanom w wyborach prezydenckich, gdzie znów powraca temat nierówności i krytyka Kongresu. Stąd przemówienie Obamy upodabnia go do Harry’ego Trumana, który w 1948 roku zmobilizował wyborców atakami na ”do-nothing” Kongres.

Naturalnie wiele jeszcze może się wydarzyć. Jednak pytanie, jakie już teraz można postawić, to na ile w nadchodzącej kampanii zobaczymy Obamę z 2008 roku, a na ile Obamę podążającego śladami Harry’ego Trumana, a także, czy wyborcy odpowiedzą na te argumenty z podobnym entuzjazmem jak ci, skandujący w 1948 roku “Give’em hell, Harry”.

Tekst ukazał się także na blogu autora.