Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home Opinie Polityka Marcin Kędzierski: Wizyta na innym biegunie

Marcin Kędzierski: Wizyta na innym biegunie


15 marzec 2007
A A A

Na początku marca George Bush przebywał z wizytą w stolicy Urugwaju, Montevideo. W tym samym czasie jego najpoważniejszy obecnie przeciwnik w obu Amerykach, prezydent Wenezueli Hugo Chávez, organizował panamerykański wiec na stadionie w Buenos Aires w Argentynie. Dzieliła ich jedynie szerokość ujścia rzeki La Platy, przy którym leżą obie stolice. Patrząc na odległość geograficzną – 80 km. Patrząc na ich wizję świata – jak stąd na Biegun Południowy.

Ziemia obiecana, ziemia zapomniana

Ameryka Południowa od kilku lat pogrąża się w kryzysie. Jeszcze w latach 90-tych rządy tamtejszych państw stosowały się do zaleceń Międzynarodowego Funduszu Walutowego, a reformy przeprowadzali tam tacy specjaliści jak Jeffrey Sachs (ten sam, który doradzał Balcerowiczowi jesienią roku 1989). Jednak koszty polityki prowadzonej pod dyktando tzw. porozumienia waszyngtońskiego, czyli modelu polityki opartego na liberalizacji gospodarki i walce z deficytem budżetowym, dały się we znaki ludności tego regionu. W przeciwieństwie do innych miejsc globu mieszkańcy Ameryki Południowej na początku XXI w. nie tylko się nie wzbogacili, ale wręcz zubożeli. Jedynym państwem spośród wszystkich 16 krajów kontynentu, które osiągnęło sukces w tym czasie, jest Chile. Na dodatek po zamachach 11 września opinia publiczna skupiła się na Iraku, Afganistanie i Libanie, a Ameryka Łacińska, jak stwierdził to Moises Naim w listopadowym numerze Foreign Policy, „stała się Atlantydą – zaginionym kontynentem. Z dnia na dzień zniknęła z map inwestorów, prezesów, dyplomatów i dziennikarzy”.
Trudno się więc dziwić dojściu do głosu polityków, określanych przez zachodnie media mianem populistów, a przez mieszkańców Wenezueli, Brazylii i Boliwii – mianem bohaterów. Ideologicznym przywódcą tej nowej rewolucji jest Hugo Chávez, który jako nowy lider ludów pokrzywdzonych przez globalny kapitalizm pragnie przejąć schedę po odchodzącym Fidelu Castro.

Bolivar XXI wieku

Gdy w pierwszej połowie XIX w. Ameryka Południowa wyzwalała się spod przywództwa imperium hiszpańskiego, liderem tej antykolonialnej rewolucji był urodzony w Caracas Simon Bolivar. O zasięgu tego ruchu świadczyć może fakt, że Bolivar był w tym czasie prezydentem Wenezueli, Kolumbii, Boliwii i Peru.
Wiek później, w 1954 r. w wenezuelskiej miejscowości Sabaneta, w rodzinie dwóch nauczycieli, przyszedł na świat Hugo Rafael Chávez Frías – człowiek, który uwierzył, że może kontynuować dzieło Bolivara. W latach 70. rozpoczął studia na Akademii Wojskowej i uzyskał stopień podporucznika, a niedługo potem odbył studia politologiczne na Uniwersytecie, nomen omen, im. Simona Bolivara. Przez 17 lat służył w wenezuelskim wojsku, w którym osiągnął stopień pułkownika.
W latach 80. Chávez wraz z kolegami założył lewicowy „ruch boliwariański”, którego filozoficznym fundamentem była idea panamerykanizmu, podbudowana gospodarczo-społeczną teorią Marksa. W tym czasie angażował się też w działalność sportową (od dzieciństwa marzył, by zagrać w amerykańskiej lidze baseballa), a także kulturalną (jest autorem kilku sztuk teatralnych i powieści). Kiedy po wielu latach walki w 1999 r. objął urząd prezydenta (próbował już w 1992 r., ale jego zamach stanu na czele Ruchu V Republiki się nie powiódł), od razu wprowadził program budowy dróg, dotacji mieszkaniowych i masowych szczepień. Czy Huguito, jak mówią na niego najbliżsi, może być wrogiem współczesnego świata, jak to przedstawia George Bush?

Niech żyje Bóg i Chávez

Od momentu objęcia władzy przez Cháveza gospodarka Wenezueli rozwija się w średnim tempie ok. 9 proc. rocznie. Bezrobocie spadło do poziomu 10 proc., podobnie zmniejszyła się sfera ubóstwa. Korzystając ze wzrostu cen ropy, Chávez sfinansował m.in. program walki z ubóstwem, analfabetyzmem, otworzył darmowe kliniki. Realizacja tych programów pochłania ponad 40 proc. budżetu Wenezueli.
Programy społeczne wdrażane przez administrację Cháveza noszą nazwę tzw. misiones, a sam prezydent, który jako dziecko nie miał nawet butów i do szkoły chodził w sznurkowych sandałach, na nowo odczytuje przesłanie Jezusa o pomocy bliźnim. W ramach misji Chávez zorganizował „Operację Cud”, dzięki której sprowadzeni z Kuby lekarze pomogli 200 tysiącom osób. Lider Ruchu V Republiki napisał kiedyś, że „moje poczucie braterstwa jest tak wielkie jak te sawanny, które przeoraliśmy, by posiać na nich ziarno przyszłości”. 

Poza sukcesami wewnątrz kraju Chávez jest też aktywny na arenie międzynarodowej. W ramach swej „oil diplomacy” próbuje stworzyć front przeciw dominacji Stanów Zjednoczonych, proponując odejście od kapitalizmu, który według niego „prowadzi tylko do destrukcji człowieczeństwa”. W tej walce nie jest osamotniony – powoli dołączają do niego prezydenci innych krajów – Lula z Brazylii, Morales z Boliwii, Kirchner z Argentyny. Jednak to Chávez jest tym, który nadaje ton.

Nie wszystko złoto, co się świeci

Nie można jednak nie dostrzegać faktu, że tak krytykowany przez Cháveza wolny handel zapewnia mu zyski ze sprzedaży ropy, której głównym odbiorcą są właśnie Stany Zjednoczone. Zresztą handel między Wenezuelą a USA nie ogranicza się do ropy – wartość wymiany rośnie z roku na rok, a zyski z niej umożliwiają finansowanie hojnych programów socjalnych. Już na początku kadencji, w 2000 r., Huguito podporządkował sobie wenezuelskie związki zawodowe, które od lat były zapleczem opozycyjnej Accion Democratica. Zgodnie z zasadą „dziel i rządź” Chávez tak rozbił środowisko opozycyjne, że do dziś nie może się ono zjednoczyć. Według „The Economist” zatarł on różnicę między sobą samym, rządem i państwem, a hojnymi darowiznami kupuje sobie lojalność. Na dodatek mówi się, że w Wenezueli kwitnie nepotyzm i korupcja, a bliscy Cháveza są nazywani rodziną królewską. Jak pisze Daniel Lozano w El Pais: „Krewni prezydenta rozdzielają tu stanowiska polityczne, pieniądze i ziemię”.
Zrenacjonalizowany przemysł zaczyna coraz bardziej tracić konkurencyjność – idealnym przykładem może być rafineria Petroleos de Venezuela S.A., w której maleje wydobycie, brakuje nowych technologii i rosną koszty. Także wskaźniki makroekonomiczne budzą nieufność. Według Eliása Eljuri, niezależnego analityka wenezuelskiego, poziom ubóstwa wzrósł za rządów Cháveza o 10 proc, a statystyki są poprawiane tylko dzięki wzrostowi cen ropy na rynkach światowych.
Podobnie sytuacja wygląda z bezrobociem – jego spadek zawdzięczany jest tylko „ukryciu” bezrobotnych w ramach misiones, twierdzi Eljuri. Świadectwem rewolucji boliwariańskiej jest fakt, że bankierzy, którzy w czasach rewolucyjnych zazwyczaj stają w obliczu kryzysu, w Wenezueli czerpią olbrzymie korzyści. Szczególnie ci powiązani z obecną władzą.

Chavez kontra światowy kapitalizm

Kto ma rację – Chávez walczący ze światowym kapitalizmem, czy też światowy kapitalizm, który widzi w nim populistycznego socjalistę? Wydaje się, że w bliższej lub dalszej perspektywie to właśnie kapitalizm upora się z  wizją prezydenta Wenezueli. Pozostaje jednak pytanie, czy wraz z odejściem Castro i w przyszłości Cháveza problem Ameryki Łacińskiej zniknie?