Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home Opinie Unia Europejska Maciej Konarski: Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem (komentarz)

Maciej Konarski: Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem (komentarz)


20 luty 2008
A A A

Niepodległość Kosowa jest prostą i nieuniknioną konsekwencją wojny, jaką w 1999 roku rozpętało NATO w obronie jego albańskich mieszkańców. Społeczność międzynarodowa musi teraz wypić piwo, które sama nawarzyła. Deklaracja niepodległości Kosowa i jej dość przychylne przyjęcie przez większość państw Zachodu nie powinny być dla nikogo zaskoczeniem. O tym jak bardzo nierealna była wizja „wieloetnicznego i wielokulturowego Kosowa, pozostającego w ramach serbskiego państwa” można było bowiem przekonać się już latem 1999 roku, gdy pod okiem wkraczających do Kosowa wojsk NATO albańska Armia Wyzwolenia Kosowa (UÇK) rozpoczęła masowe pogromy miejscowych Serbów (i innych mniejszości etnicznych) oraz niszczenie wszelkich śladów ich liczącej 1500 lat obecności w Kosowie. Ponad 270 tysięcy Serbów oraz 80 tysięcy Czarnogórców, Romów, Muzułmanów, Goranców, Turków i innych nie-Albańczyków zostało wyrzuconych z Kosowa, resztę de facto uwięziono w nielicznych, pilnie strzeżonych przez siły NATO enklawach. O dawien zdominowana przez Albańczyków prowincja stała się niemal jednorodna etnicznie, a lata konfliktów na co najmniej dziesięciolecia zatruły stosunki pomiędzy obydwoma narodami i uniemożliwiły ich jakiekolwiek współistnienie w ramach jednego państwa. Trudno było też oczekiwać, że zwycięska (nie bójmy się użyć tego słowa) UÇK dobrowolnie pozwoli sobie odebrać owoce sukcesu.

Niepodległość Kosowa jest więc prostą i nieuniknioną konsekwencją „pierwszej wojny w obronie praw człowieka”, a świadczyć o tym może chociażby łatwość z jaką zaakceptowała ją większosć Europy. Kolejne lata, w których status Kosowa pozostawał „zawieszony” były w zasadzie jedynie grą na czas i próbą znalezienia rozwiązania, które pozwoli społeczności międzynarodowej wyjść z twarzą z kosowskiej awantury. Nie można bowiem było otwarcie przyznać, że wstyd za bezczynność w Sarajewie, Srebrenicy i Vukovarze sprawił, iż Zachodowi „myślenie zastąpiły bomby” (Owen Harries), a „dobrzy” Albańczycy okazali się tyle samo warci co „źli” Serbowie. Problemu nie udało się jednak jak w przypadku Bośni zamieść pod dywan. Z każdym rokiem Albańczycy byli coraz bardziej zniecierpliwieni przedłużającym się okresem przejściowym i coraz gwałtowniej domagali się niepodległości.

Można dziś załamywać ręce nad precedensem jaki tworzy Kosowo dla siłowych rozwiązań sporów terytorialnych. Można jak prawicowi publicyści biadolić nad losem serbskich „braci Słowian” i ze źle ukrytym rasizmem odmawiać muzułmańskim „obcym kulturowo” Albańczykom prawa do własnego państwa. Faktem jest jednak, że nikt nie zaproponował żadnej realistycznej alternatywy, która mogłaby zostać zaakceptowana przez wszystkie strony konfliktu. Uczynienie z Kosowa międzynarodowego protektoratu i, jak ma to miejsce w przypadku Bośni, zamrożenie problemu na „wieczne później”, nie było żadnym rozwiązaniem.

Społeczność międzynarodowa musi więc teraz wypić piwo, które sama nawarzyła. De facto sprowadza się to do nadzorowania procesu jego dochodzenia do pełnej niepodległości i kontynuowania obecności wojskowej w Kosowie.

Pocieszające jest jedynie to, iż niepodległość Kosowa kończy okres zawieszenia i rozmycia odpowiedzialności za stan prowincji więc Hashim Thaçi i inni kosowscy liderzy nie będą już mogli wykręcać się od odpowiedzialności za bezpieczeństwo i poziom życia mieszkańców prowincji. Jak słusznie zauważyła moja koleżanka z łamów portaluFlaga, hymn i euforia po uzyskaniu niepodległości nie wystarczą do tego, aby stworzyć sprawnie funkcjonujące państwo”. Zarówno Zachód, jak i kosowscy przywódcy potrzebują siebie wzajemnie. Ci pierwsi nie mogą dopuścić aby Kosowo stało się, jak ktoś to ongi zgrabnie określił, „pierwszym upadłym państwem w Europie”, a ci drudzy potrzebują zachodnich pieniędzy aby nowe państwo mogło w ogóle funkcjonować. Kosowscy politycy to pragmatycy, bliżsi mafijnym donom w rodzaju Toto Riny niż fanatykom pokroju Bin Ladena, więc raczej zdają sobie z tego sprawę. Społeczność międzynarodowa nie wycofa się z kolei z prowincji na pierwszy sygnał o kłopotach, gdyż podobnie jak w Iraku, nagły odwrót nie mógłby przynieść niczego innego prócz chaosu i kolejnego rozlewu krwi. W tym obustronnym instynkcie samozachowawczym tkwi więc największa nadzieja na to, że z kosowskiej katastrofy da się coś jeszcze uratować.