Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home

Sławomir Drelich: Europa jako idea


23 wrzesień 2008
A A A

Europa jest nie tylko określeniem geograficznym. Jest czymś więcej - pewnym dziedzictwem kultury, swoistym lustrem, w którym zobaczyć możemy własne odbicia – całą naszą urodę, całe nasze piękno i blask, ale również wszystkie nasze niedostatki, rany, rysy, zmarszczki.

 

Europa jest nie tylko określeniem geograficznym na obszar leżący między Morzem Północnym, Śródziemnym, Atlantykiem i łańcuchem górskim Uralu. Europa nie jest tylko określeniem politycznym na kilkadziesiąt państw mówiących wieloma językami, wieloma głosami i kierujących się wieloma priorytetami.

Europa jest czymś więcej: jest pewnym dziedzictwem kultury, swoistym lustrem, w którym zobaczyć możemy własne odbicia – całą naszą urodę, całe nasze piękno i blask, ale również wszystkie nasze niedostatki, rany, rysy, zmarszczki. Na to dziedzictwo składają się więc nie tylko cała spuścizna antycznej filozofii greckiej, rzymska doktryna prawa oraz tutaj właśnie posiadające swoją kolebkę chrześcijaństwo.

To również pamięć o wielkich europejskich przełomach – takich jak reformacja, rewolucja francuska czy dziewiętnastowieczna industrializacja, oraz katastrofach i nieszczęściach, które nas spotkały: wyprawy krzyżowe, polowania na czarownice, wypędzenia Żydów, w końcu druga wojna światowa ze wszystkimi jej okrucieństwami. Europa jest bowiem pewną ideą: jej warstwa geograficzna, polityczna i ekonomiczna są jedynie namiastką tego, co trzeba zrozumieć, aby zrozumieć Europę. Europa to Ateny, Rzym, Awinion, Bolonia, Heidelberg. Europa to Kosowe Pole, Wiedeń, Grenada, ale także Grunwald, Austerlitz, Waterloo. To wreszcie również Auschwitz i Dachau. Okrzyki entuzjazmu, bicie dzwonów i dźwięk muzyki organowej, z drugiej strony – cierpienie palonych na stosie, płacz wypędzanych, brak litości i czyste okrucieństwo. Kiedy mówimy: „Europa”, mówimy całą naszą europejską historię, śpiewamy jej prawdziwy hymn zagrany raz allegro bądź wręcz prestissimo, innym razem adagio, czasami moderato.

dea „Jednej Europy”

Taki sposób pojmowania Europy nie jest niczym wyjątkowym ani tym bardziej nowym. Wielu myślicieli europejskich – moglibyśmy nazwać ich dziś prawdziwymi obywatelami Europy – w podobny sposób Europę rozumiało i zarazem domagało się, aby ta wspólnota kulturowa i historyczna przekształcona została we wspólnotę polityczną. Kto uważa, że myśl o wspólnej Europie pojawiła się w momencie powołania do życia Wspólnot Europejskich: Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej i Europejskiej Wspólnoty Energii Atomowej, ten głęboko się myli. Taka mnogość koncepcji integracji europejskiej, z jaką mieliśmy do czynienia w dwudziestym wieku, pojawiła się już w średniowieczu. W tym samym średniowieczu, które wielu nazywa „ciemnymi wiekami”, czasem zastoju i dryfu – swoją ideę uniwersalistycznego cesarstwa składającego się z Galii, Italii, Germanii i Sklawonii (Słowiańszczyzny) Bolesławowi Chrobremu zaprezentował Otton III. Żyjący na przełomie wieków XIII i XIV Pierre Dubois, doradca francuskiego monarchy Filipa IV Pięknego, w swoim dziele O odzyskaniu Ziemi Świętej postulował utworzenie europejskiej federacji państw chrześcijańskich, swoistego cesarstwa chrześcijańskiego. Podobna myśl przyświecała królowi czeskiemu Janowi Podiebradowi, który pragnął powołać Ligę Pokoju – zgromadzenie przedstawicieli książąt chrześcijańskich strzegące pokoju na całym kontynencie. Piętnastowieczna koncepcja czeskiego monarchy chyba wszystkim nam – świadomym przecież rozwoju stosunków międzynarodowych w XX wieku – wydaje się bardzo bliska, wręcz znajoma.

Podobne idee pojawiały się również w czasach nowożytnych, kiedy to od Atlantyku po ukraińskie stepy wędrowały wojska francuskie, angielskie, niemieckie, hiszpańskie, austriackie, szwedzkie, polskie i rosyjskie, pustosząc miasta i wioski, siejąc strach i przerażenie wśród miejscowej ludności, walcząc w imię interesów dynastycznych, sporów terytorialnych i religijnych, w obronie doraźnych sojuszy. Henryk IV Burbon – ten sam, którego ślub zakończył się rzezią hugenotów zwaną „nocą św. Bartłomieja”, ten sam, który przeszedł na katolicyzm mówiąc, że „Paryż wart jest mszy” i ten sam, który wydał kończący wojny religijne we Francji edykt nantejski – stworzył plan całkowitej przebudowy politycznej Europy. Proponował nowy podział terytorialny, skutkiem którego miało być powstanie piętnastu państw. Tolerancja religijna względem protestantów miała stabilizować sytuację na kontynencie i zapobiec wszelkim wojnom. Wszystkie państwa miały delegować przedstawicieli do specjalnej rady, która miałaby stać na straży pokoju i troszczyć się o rozwiązywanie konfliktów i sporów. Niespełna sto lat później jeden z najsłynniejszych brytyjskich kwakrów, jednocześnie założyciel kolonii Pensylwania, William Penn, napisał Esej w sprawie obecnego i przyszłego pokoju w Europie, w którym postulował utworzenie ciała przypominającego parlament europejski; miało ono, poza łagodzeniem sporów między monarchami i wprowadzaniem pokoju, zajmować się również stanowieniem prawa dla całej Europy. Zasady prawa międzynarodowego miały być jedynym gwarantem tolerancji i wolności wyznania. Francuski myśliciel Abbé de Saint-Pierre równowagę europejską pragnął budować w oparciu o powołaną federację ogólnoeuropejską, w której skład wchodzić miały dwadzieścia cztery europejskie państwa chrześcijańskie, w tym ówczesna Rzeczpospolita Obojga Narodów. Jego wielkim zwolennikiem był król Polski i książę lotaryński Stanisław Leszczyński.

Fundamentem wszystkich średniowiecznych i wczesnonowożytnych koncepcji integracji europejskiej było właśnie europejskie dziedzictwo kulturowe, z chrześcijaństwem na czele. Przywoływana wielokrotnie idea chrześcijańskiej miłości bliźniego kazała pytać o przyczynę niesprawiedliwości, nietolerancji, nienawiści i motywowanych nimi wojen w Europie. Ich autorom przyświecała próba zrozumienia tak daleko posuniętego skłócenia i niezrozumienia w ramach jednej wspólnoty cywilizacyjnej. Odpowiedzi jednoznacznej nie potrafili jednakże udzielić. Wiedzieli, że winą jest polityka dynastyczna prowadzona przez ówczesnych władców. Wiedzieli, że interesy poszczególnych państw często są sobie sprzeczne i trudno osiągnąć jakikolwiek kompromis. My – patrząc z perspektywy znających dalsze losy Europy – wiemy również, że wczesna nowożytność to w zasadzie początek kształtowania się tego, co nazwano państwem narodowym.

Państwa średniowieczne były związkami różnorakich „korporacji”, powiązanych ze sobą, jednakże nie podlegających jurysdykcji jednej wspólnej władzy, dlatego idea zjednoczenia Europy wtedy była nieosiągalna. Władcy podlegali jedynie jego wasale – ci, którzy nimi nie byli, byli od niego niezależni, więc nie znajdowali się jednocześnie w mocy jego decyzji. W kształtujących się państwach narodowych postulat Europy wspólnej i zjednoczonej tym bardziej wydawał się nie do zrealizowania. Każde z państw strzegło swojej suwerenności zewnętrznej jako wartości najważniejszej, będącej przecież ucieleśnieniem niezależności i samodzielności. Władza, która dobrowolnie poddawała się innej władzy, nie zasługiwała na szacunek, uchodziła za słabą i nieudolną. Choć więc idea „Jednej Europy” pojawiała się w myśli europejskiej i gościła na salonach najbardziej wpływowych rodów, to jednak wcielenie jej w życie było niemożliwe ze względu na czynniki natury polityczno-pragmatycznej.

Europa w żołnierskim mundurze

Wspólne dziedzictwo jest wynikiem dokonywania się od tysiącleci rzeczywistego jednoczenia Europy. Historycy nazywają tak rozumianą integrację – integracją dyfuzyjną. Polega ona na przenikaniu się wzorów i wartości różnych kultur lokalnych, tradycji regionalnych, prawodawstwa tworzonego w różnych europejskich krajach i obyczajów przyjętych przez określone europejskie społeczności. Tak budowana Europa – jako idea właśnie, nie zaś jako konstrukt pragmatyczno-polityczny – jest oczywiście faktem i nieustannie się staje. Na tym poziomie nikt z nas, mniej bądź bardziej entuzjastycznie zapatrujących się na dokonujące się dziś procesy integracyjne w Europie, żaden z polityków, mniej bądź bardziej ostentacyjnie obnoszących się ze swoim europejskim sceptycyzmem, zwanym czasem eufemistycznie eurorealizmem, owego procesu nie zahamuje ani tym bardziej nie cofnie. Rzecz w tym, aby nasze instytucje i polityczne decyzje za ową integracją dyfuzyjną nadążały.

Pojawiały się w historii pomysły, aby proces przenikania się wzorów i mieszania wartości przenieść na sferę państwowo-polityczną bez oglądania się na niechęć poszczególnych narodów do samej integracji. Projekty integracji autorytarnej – bo taki poziom zjednoczenia Europy mam tutaj na myśli – zakładały zjednoczenie poprzez podbój. Bonaparte czy Hitler pragnęli zbudować wspólne państwo europejskie, jednakże państwem tym kierować mieli bądź to Francuzi, bądź to Niemcy. Ich odwołania do wspólnego europejskiego dziedzictwa, przekonanie o konieczności reaktywowania Imperium Romanum w jego nowej – rzecz jasna: lepszej – formie bynajmniej nie przekonują. Europa budowana ogniem i mieczem, jednoczona przy pomocy bagnetów i karabinów, usłana krwią wszechobecnych wrogów nie ma wiele wspólnego z ideą Europy, o której tutaj piszę.

Idea Europy, tej historyczno-kulturowej mozaiki narodów, języków i kultur, rodzi się w społeczeństwach europejskich, jest wynikiem wielowiekowego współistnienia. Stąd dopełnienie płaszczyzny dyfuzyjnej integracji nie może się dokonywać metodami autorytarnymi – ale na poziomie, który moglibyśmy nazwać federalnym. Integracja polityczno-prawna na tym poziomie polegałaby na dążeniu do stworzenie wspólnych struktur europejskich – możliwe, że nawet wspólnego państwa europejskiego – przy zachowaniu autonomiczności i prawa do samodecydowania przez poszczególne człony tejże wspólnoty. Budowanie europejskiej federacji dokonywać się musi z poparciem nie tylko politycznych elit poszczególnych państw, ale przy aplauzie społeczeństw. Tylko tak zbudowana europejska wspólnota będzie mogła rościć sobie prawo do bycia wyrazicielką idei Europy.

Paradoksalnie, budowę dwudziestowiecznej wspólnej Europy rozpoczęto przy pomocy żołnierskich mundurów. Zrodziła się ona bowiem jako sojusz wojskowy państw alianckich przeciwko nazistowskim Niemcom i państwom z nimi stowarzyszonym. Europa walcząca w obronie swojej spuścizny musiała przywdziać mundur i za pomocą wojsk wyrazić swój sprzeciw wobec europejskiego gmachu, który zamierzali wznieść hitlerowcy. Sojusz wojskowy ze Stanami Zjednoczonymi i Związkiem Radzieckim pozwolił idei Europy przetrwać, chociaż na pięćdziesiąt lat wyłączył z partycypacji w niej narody Europy środkowej i wschodniej. Trzeba jednak było ukryć w szafie żołnierski mundur, aby tę ideę, którą udało się uratować, uczynić fundamentem nowego europejskiego ładu politycznego.

Europejczycy muszą być przygotowani do sytuacji, w której przyjdzie im stanąć w obronie wartości, które od setek lat są budulcem ich społeczeństw. Niebezpieczeństwo może zrodzić się w samej Europie – tutaj pojawili się przecież Hitler i Mussolini – ale może przyjść również z zewnątrz. Choć więc Europa integrująca się na płaszczyźnie federalnej nie może pozwolić sobie na posługiwanie się siłą we wcielaniu w życie koncepcji zjednoczeniowych, to jednak nie może ona pozostać ślepą na zagrożenia współczesności. Już sama historia naszego kontynentu uczy nas, że trzeba być przygotowanym do obrony tej idei.

Powtórzę jedynie przysłowie łacińskie: Si vis pacem, para bellum („Jeśli chcesz pokoju, szykuj się do wojny”), które wydaje się przypominać Europejczykom również o tym, że założenie żołnierskiego munduru czasami jest koniecznością. Europa nie może być bezbronna i bezsilna, dlatego właśnie potrzebne jest spojrzenie długoterminowe i dalekowzroczne. Plan René Plevena o stworzeniu Europejskiej Wspólnoty Obronnej nie został zaakceptowany i nie udało się utworzyć wspólnej armii europejskiej, nad której powstaniem debatuje się bez skutku od prawie sześćdziesięciu lat. Tymczasem, jeśli chcemy budować federację europejską, która będzie polityczno-prawnym ucieleśnieniem idei Europy, swoistą jej administracyjną emanacją, wówczas również aspekt militarny musi mieć ogromne znaczenie. Idea bowiem jest czymś nienamacalnym, czymś niematerialnym, niedookreślonym, nie ma wyraźnych granic i konturów, brak jej ostatecznie zdefiniowanego kształtu. Europa musi być właśnie tak rozumianą ideą: wielopoziomową, wieloaspektową i wielopłaszczyznową. Obejmować ma to, co nazwaliśmy dziedzictwem, ale przejawiać ma się również w rozwiązaniach instytucjonalno-prawnych. Ma być godną kontynuatorką filozofów greckich i wartości, które wyznawali pierwotni chrześcijanie, ale również sprawnym aparatem administracyjnym, zaopatrzonym w szereg instrumentów i mechanizmów ów organizm umacniających.

Europa w kajdanach

Współcześni politycy europejscy uciekają przed jednym – kluczowym dla Europy – pytaniem. Pytaniem, którego nie chcą postawić kolejne prezydencje Unii Europejskiej, które nie pada w Parlamencie Europejskim. Autorzy odrzuconej konstytucji europejskiej wydawali się dostrzegać konieczność zadania go sobie i zadania go Europejczykom, jednakże traktat lizboński już od tego pytania uciekł. Pytanie to dotyczy dalszej drogi Europy oraz tego czym Europa jest i czym w przyszłości miałaby być. Politycy państw unijnych dziś zastanawiają się przede wszystkim, co powinni zrobić, aby zawetowany przez Irlandczyków traktat jednak wszedł w życie. Elity polityczne w Dublinie rozmyślają nad sposobami na przekonanie swoich obywateli do poparcia traktatu w ewentualnym powtórzonym referendum. Prezydenci Polski i Czech usiłują bronić prawa mieszkańców zielonej wyspy do podejmowania wolnych i suwerennych decyzji, choćby miało to prowadzić do impasu w procesie reform instytucjonalnych struktur europejskich, kryjąc pod płaszczem troski o irlandzką niezawisłość własną niechęć do pogłębiania integracji.

Nikt jednak nie dostrzegł głębszego sensu w irlandzkim „nie” i nie spróbował zinterpretować go jako sposobu – rzeczywiście dość niefortunnego i kłopotliwego dla wszystkich dwudziestu siedmiu państw członkowskich, nie da się tego ukryć – postawienia pytania: „Dokąd zmierzasz, Europo? Czym chcesz się stać, Europo?”. Nie chodzi tutaj o to, aby bronić Irlandczyków i kamuflować problemy, które pojawiły się wraz z odrzuceniem przez nich traktatu Europejskiego. Tym bardziej, że nie jest to już tylko problem Unii Europejskiej, ale również tych państw rozwijających się, dostosowujących swoje prawo i oczekujących w kolejce do przystąpienia do tego elitarnego przecież klubu, jak Chorwacja, Ukraina czy Turcja.

Irlandzkie weto każe nam zastanowić się, czym jest Europa. Odpowiedź powinna brzmieć: Europa jest ideą, wielopłaszczyznowym konstruktem kulturowo-społeczno-polityczno-prawnym, posiadającym wspólną historię oraz wspólne doświadczenia i zbudowanym na wspólnych fundamentach. Taka odpowiedź jest jednak jeszcze trudna do zaakceptowania dla znacznej części elit politycznych współczesnej Europy, które nadal trzymając się paradygmatu państwa narodowego gotowe są zawiesić europejski projekt, jeśli jego realizacja nie przyniesie konkretnych korzyści finansowych i bilans ekonomiczny zysków i strat nie okaże się dodatni.

Projekt idei Europy nie mógł zostać wcielony w życie, gdyż władcy europejscy obawiali się osłabienia swojego autorytetu, co niechybnie by nastąpiło, gdyby dobrowolnie zgodzili się na ograniczenie suwerenności zewnętrznej swoich ojczyzn. Projekty autorytarnego podporządkowania europejskich narodów jednemu autokratycznemu władcy nie mogły zostać zwieńczone powodzeniem, gdyż w samym swoim założeniu nie były zgodne z duchem Europy. Dziś idea Europy, której osiągnięcia jesteśmy przecież tak bliscy, zostaje odroczona ze względów marketingowo-politycznych oraz ekonomiczno-pragmatycznych. Współcześni europejscy rządcy lubią pokazywać się wśród swoich kontynentalnych odpowiedników, lubią fotografować się w towarzystwie monarchów, prezydentów, premierów zaprzyjaźnionych państw sojuszniczych. Ale w trosce o swój wizerunek muszą czasami – jak absolutystyczni monarchowie – uderzyć pięścią w stół, zaprotestować, przypomnieć o swojej sile i determinacji, pokazać się jako obrońcy racji stanu i narodowego dobrobytu. W całej swojej śmieszności przekonują, że stoją na straży suwerenności, którą przecież sami zgodzili się ograniczyć stawiając swoje podpisy w dokumentach akcesyjnych i godząc się na przystąpienie do struktur europejskich. Rządzący się swoimi prawami marketing polityczny i stanowiąca zasadniczy jego cel troska o reelekcję a także sondażowy sukces własnych ugrupowań czynią polityków europejskich więźniami parlamentarno-politycznej arytmetyki, ślepymi na cele długofalowe i niezdolnymi do myślenia w kategoriach dalszych, niż zbliżające się wybory. Zamyka to im oczy również na to pytanie, które chyba postawili Irlandczycy.

W podobny sposób działa zespół czynników ekonomiczno-pragmatycznych, notabene ściśle związanych z politycznym marketingiem. Na tym poziomie jednak nie możemy powiedzieć, że żadne pytanie o dalszy kierunek Europy nie zostaje postawione, bądź że nie udziela się również żadnej odpowiedzi. Odpowiedź ta jednak nigdy nie zadowoli zwolennika idei Europy rozumianej w taki sposób, w jaki ja ją w tym miejscu prezentuję. Z tej perspektywy Europa jest czymś zdecydowanie węższym i mniej ambitnym: jest pewną konstrukcją instytucjonalną o charakterze gospodarczo-ekonomicznym, dzięki której państwa europejskie mogą koordynować niektóre branże i sektory gospodarki, z którymi same państwa narodowe nie potrafiły sobie poradzić. Zadaniem zasadniczym tak rozumianej wspólnoty byłoby przede wszystkim skuteczne i finansowo efektywne zarządzanie tymi wybranymi sektorami, zaś intencje, jakie przyświecałyby krajom aspirującym do członkostwa w tych strukturach, ograniczałby się jedynie do czerpania ekonomicznych zysków. Tak rozumiana Europa – w tym przypadku symbolizowana przede wszystkim przez Unię Europejską – to nic więcej, jak krowa, którą każdy z dwudziestu siedmiu pastuchów chciałby wydoić. Co więcej, każdy z pastuchów chciałby pierwszy dobrać się do wymion, aby być pewnym, że wystarczy dla niego mleka.

Przyjęcie tak wąskiego spojrzenia i obranie drogi gospodarczych profitów nie doprowadzi do tego, że idea Europy zostanie wreszcie wcielona w życie. Wspomniałem, że wymiar ekonomiczno-pragmatyczny jest ściśle związany z marketingowo-politycznym: walka o rzekome interesy polityczne i gospodarcze – mniej lub bardziej racjonalna z punktu widzenia interesów rzeczywistych – zawsze zostanie w odpowiedni sposób medialnie nagłośniona, aby społeczeństwo mogło przekonać się, kto jego jest obrońcą i kto o jego dobrobyt się walczy. Zasada solidarności, jaką Unia Europejska jako całość powinna się kierować, coraz częściej staje się fikcją lub co najmniej łańcuchem ograniczającym występy europejskich demagogów, przekonujących, że ów łańcuch jak najprędzej należałoby zrzucić.

Realizm europejskich idealistów

Rzecz jednak w tym, że po pozbyciu się tych łańcuchów, znowu wykonamy kilka kroków wstecz i zaprzepaścimy to, co dotychczas udało nam się osiągnąć. Europa musi być czymś więcej niż tylko klubem państw usiłujących wspólnie zbudować społeczeństwa dobrobytu, próbujących na każdym kroku rozegrać partię szachów tak, aby to sąsiad znalazł się na przegranej pozycji. Nie bez powodu wspomniałem tutaj o wspólnym dziedzictwie europejskim, bo przecież ono sprawia, że w ogóle swoistą europejską rodzinę tworzymy.

Nie bez powodu wspomniałem również o tych ciemnych stronach historii Europy oraz o niezrealizowanych projektach integracyjnych, aby może tym razem potraktować historię jako najprawdziwszą nauczycielkę życia i by nie trzeba było uczyć się na błędach kolejny raz. Powinniśmy myśleć o Europie jako o naszej wspólnej przeszłości i kierować się naszą wspólną przyszłością, już teraz bowiem – w realiach zglobalizowanego świata – jesteśmy od siebie wzajemnie uzależnieni i niejako na siebie skazani. W przypadku jednak nas, Europejczyków, jesteśmy również za siebie wzajemnie odpowiedzialni.

Ktoś powie, że takie mówienie o Europie to co najwyżej urojenia niepoprawnych idealistów bądź – posługując się innym kanonem symboliczno-pojęciowym – kosmopolityczne mrzonki euroentuzjastów. Biorąc jednak poważnie nasze europejskie doświadczenia i wpatrując w nasze grecko-rzymsko-chrześcijańskie korzenie takie podejście byłoby w największym stopniu realistyczne. Taki realizm ugruntowany kulturowo i historycznie, posługujący się instytucjonalnym aparatem współczesności, kierujący się natomiast zasadami solidarności i wzajemnej odpowiedzialności jest dziś Europejczykom najbardziej potrzebny. Europa – rozumiana właśnie jako szczególna idea – na takim realizmie musi być budowana i przez takich realistów dowodzona.

Artykuł ukazał się pierwotnie w gazecie Liberte! . Przedruk za zgodą redakcji.