Bolesław K. Jaszczuk: Irak po i przed wyborami
-
Bolesław K. Jaszczuk
W wyborach lokalnych w Iraku najwięcej głosów zdobyła rządząca partia Daua (Zew Islamu). Nie oznacza to jednak, że rządzący cieszą się poparciem ze strony większości społeczeństwa.
Daua, startująca w wyborach w bloku pod szumną nazwą Państwo Prawa, wygrała wybory lokalne w 9 spośród 14 prowincji, w tym w stolicy kraju – Bagdadzie. W trzech najważniejszych, łącznie ze stolicą, prowincjach nie przekroczyła jednak 40 proc. głosów. Lepszy wskaźnik – na poziomie 48 proc. – uzyskało w prowincji Niniwa ugrupowanie sunnickie al-Hadba. Biorąc pod uwagę niską frekwencję wyborczą – zaledwie 51 proc. – partia rządząca uzyskała poparcie najwyżej rzędu kilkunastu procent obywateli Iraku. Warto zaznaczyć, że w wyborach wzięło udział o 6 proc. mniej osób niż w poprzednich wyborach lokalnych i o 25 proc. mniej w porównaniu z wyborami parlamentarnymi w 2005 roku. Oznacza to, że coraz większa liczba obywateli Iraku nie wykazuje zainteresowania wyborami, co może być wyrazem zniechęcenia do narzuconej przez Amerykanów demokracji.
Niska frekwencja wyborcza stanowi oczywistą porażkę władz, które podjęły starania w kierunku zachęcenia możliwie największej liczby obywateli do udziału w wyborach. Celowi temu służyła nowa ordynacja, zgodnie z którą w wyborach obowiązywał system tzw. listy otwartej. Zgodnie z tym systemem wyborcy mogli głosować zarówno na listy partyjne, jak i na indywidualnych kandydatów. Wprowadzono też zasadę preferencji dla kobiet. W przypadku, gdy z danej listy dwa mandaty z największą liczbą głosów zdobyli mężczyźni, to trzeci mandat obligatoryjnie należał się kobiecie. Rozwiązanie takie wymusiło na partiach wystawienie kobiet na listy wyborcze, a ponadto miało same kobiety zachęcić do głosowania. W odróżnieniu od elektoratu, wybory cieszyły się dużym zainteresowaniem wśród ugrupowań i osób kandydujących. Na 440 członków rad prowincji przypadało 14 tysięcy kandydatów. Swoich kandydatów wystawiło też ponad 400 partii, z których 75 proc. stanowiły ugrupowania nowo utworzone.
W zagranicznych komentarzach często pojawia się teza o nadzwyczaj spokojnym przebiegu wyborów. Istotnie, w porównaniu z ostatnimi wyborami parlamentarnymi, podczas których zginęły 44 osoby, tym razem nie zanotowano groźnych incydentów. Otwarte pozostaje jednak pytanie, czy jest to oznaka stabilizacji, czy też raczej zmęczenia stosowaniem przemocy. Warto też zauważyć, że z wyborów lokalnych zostały wyłączone trzy prowincje wchodzące w skład Kurdystanu. Stanowią one potencjalny obszar konfliktów etnicznych i religijnych pomiędzy Kurdami a Arabami, Turkmenami i chrześcijanami. Konflikty mogłyby dać o sobie znać przy okazji wyborów.
Fundamentaliści w odwrocie
O ile ugrupowanie rządzące może się pochwalić względnie niezłym wynikiem wyborczym, o tyle można mówić o porażce szyickich fundamentalistów z Najwyższej Islamskiej Rady Iraku. W wyborach przed czterema laty zwyciężyli w najważniejszych irackich prowincjach, a w samym Bagdadzie zdobyli 40 proc. głosów. W tym roku poparło ich zaledwie 5 proc. spośród biorących udział w wyborach mieszkańców stolicy. Jedną z przyczyn tego zjawiska można upatrywać w tym, że islamiści z Najwyższej Rady optują za osłabieniem władzy centralnej i większymi uprawnieniami dla władz prowincji. Mają w tym swój własny interes. Zdając sobie sprawę z tego, że nie wygrają wyborów parlamentarnych, pragną umocnienia się w tych prowincjach, w których popularnością cieszy się ich przywódca, Abdul Aziz al-Hakim. Z podobnymi postulatami występują też przywódcy ugrupowań kurdyjskich, dążący do uzyskania możliwie najszerszego zakresu samodzielności dla rejonów z przewagą ludności kurdyjskiej. Tymczasem coraz większa liczba Irakijczyków chce silnego rządu centralnego, lecz niekoniecznie opanowanego przez jedną partię. Nie wszystkim obywatelom Iraku odpowiadają koncepcje Rady, zgodnie z którymi władza świecka ma – na wzór Iranu – podlegać władzy muzułmańskich duchownych. Ponadto Rada cieszy się ostentacyjnym poparciem ze strony Stanów Zjednoczonych, identyfikowanych przez mieszkańców Iraku bardziej z okupantem niż z krzewicielem demokracji.
Nieco bardziej cywilizowaną pozycję zajmuje Daua, opowiadając się za poddaniem rządu pod kontrolę całej społeczności muzułmańskiej – tzw. umma. Szef partii, premier Nuri al-Maliki uchodzi za mocnego przywódcę i zdecydowanego, odważnego polityka. Zanim został premierem, przewodził parlamentarnej komisji bezpieczeństwa narodowego. Opracował wówczas projekt ustaw „antyterrorystycznych", pozwalających na stosowanie kary śmierci nie tylko wobec osób schwytanych z bronią w ręku, lecz także wobec tych, którzy ich finansują i ukrywają. Działał również aktywnie w komisji lustracyjnej wymierzonej przeciwko członkom partii BAAS, co z kolei nie przysporzyło mu popularności wśród mniejszości sunnickiej. Komisja ta zajmowała się weryfikacją osób na stanowiskach publicznych oraz kandydatów do służby w armii i policji, zamykając dostęp do służby państwowej aktywistom BAAS.
Nuri al-Maliki znany jest jako przeciwnik regionalizacji Iraku i zwolennik silnej władzy centralnej. Jest to całkowicie zrozumiałe, skoro władza ta znajduje się w jego ręku. Władzę tę stara się umacniać również za pomocą metod niewiele mających wspólnego z głoszonymi przez siebie i jego partię zasadami demokracji. Na rok przed ostatnimi wyborami lokalnymi usiłował przeforsować prawo umożliwiające premierowi dymisjonowanie gubernatorów prowincji. Rządowym projektom sprzeciwiła się pełniąca rolę głowy państwa Rada Prezydencka, w skład której wchodzi prezydent i dwóch jego zastępców. Zakwestionowała ona rządowe pomysły, uznając je za niezgodne z konstytucją. Premier przeprowadził też reorganizację w dowództwie sił zbrojnych, polegającą na wydzieleniu dwóch elitarnych jednostek podlegających bezpośrednio jemu, a nie szefowi resortu obrony. Krytycy premiera przypominają, że w podobny sposób postępował Saddam Husajn, który osobiście kontrolował wybrane jednostki służb specjalnych. Premier Maliki był również inicjatorem tworzenia, zdominowanych przez jego partię, tzw. rad plemiennych, mających stanowić przeciwwagę dla legalnie wybranych rad samorządowych, a także zapewnić rządowi wsparcie w terenie. Rady plemienne otrzymują też wsparcie finansowe z budżetu państwa. Np. rady utworzone w prowincji Kadissija dostały po 25 tys. dolarów na wynajęcie i umeblowanie swoich biur. Autorytarne zapędy premiera napotykają odpór ze strony niektórych deputowanych. Dwukrotnie próbowano odwołać go z funkcji szefa rządu. Próby te jednak się nie powiodły, ponieważ przeciwnicy premiera nie potrafili uzgodnić, kto ma być jego następcą.
Tegoroczne wybory lokalne były traktowane jako przygrywka przed zbliżającymi się wyborami parlamentarnymi. Z próby tej bardziej wzmocniona wyszła rządząca Daua – w porównaniu z rywalami z Najwyższej Islamskiej Rady Iraku. W najbliższych wyborach parlamentarnych najprawdopodobniej nie powtórzy się sytuacja z wyborów poprzednich, kiedy to obydwa te ugrupowania startowały w jednym bloku Zjednoczony Sojusz Iracki. Wówczas celem wspólnym było zdobycie proamerykańskiej większości parlamentarnej. Obydwu ambitnych polityków Nuriego al-Maliki i Abdula Aziza al-Hakima łączy bowiem nie tylko nienawiść do reżimu Husajna, lecz także mocne wsparcie ze strony USA i silne związki z amerykańską administracją. Amerykanom, a tym samym obu wspomnianym tu ugrupowaniom, zależało na maksymalnym osłabieniu antyamerykańskich sił politycznych wśród których najmocniejszą pozycję zajmuje szyicki duchowny Moktada al-Sadr. Już w 2003 roku, bezpośrednio po obaleniu Saddama Husajna, deklarował się jako przeciwnik ustanowionego przez Amerykanów rządu tymczasowego i utworzył własny gabinet cieni.
Cel polegający na zdobyciu parlamentarnej większości został osiągnięty, choć do większości absolutnej zabrakło trzech mandatów. W wyborach parlamentarnych Zjednoczony Sojusz Iracki praktycznie nie miał konkurencji, uzyskując 41 proc. głosów. Niemal połowę mniej zdobył blok kurdyjski, zaś inne partie arabskie uzyskały łącznie 37 proc. Podobnego rozproszenia głosów wyborczych można też zapewne oczekiwać w najbliższych wyborach, które powinny odbyć się jeszcze w tym roku. Prawdopodobnie zostanie też powtórzony wypróbowany przy okazji wyborów lokalnych eksperyment z tzw. otwartą listą, sprzyjający rozbiciu głosów, a tym samym umocnieniu pozycji partii rządzącej.
Niechciany układ
Rządzący są ostro krytykowani przez parlamentarną opozycję nie tylko z powodu autorytarnych ciągotek premiera i jego partii. Przedmiotem krytyki stał się też projekt nowego układu z USA, sankcjonujący dalszy pobyt amerykańskich wojsk w Iraku. Według tej umowy Stany Zjednoczone będą miały prawo utrzymania swoich wojsk na terytorium Iraku aż do końca 2011 r., a do końca czerwca br. mają się jedynie wycofać z miast. W zamian za przedłużenie obecności wojskowej w Iraku władze w Bagdadzie miałyby uzyskać prawo kontroli ruchu wojsk USA oraz do prowadzenia dochodzeń w przypadku popełnienia przez amerykańskich żołnierzy czynów karalnych poza terenem bazy. Umowę z ramienia rządu irackiego podpisał minister spraw zagranicznych Hoshiyar Zibari, natomiast ze strony amerykańskiej jedynie ambasador USA w Bagdadzie, Ryan Crocker. Aby umowa weszła w życie, potrzebna jest zgoda parlamentu. Tymczasem przeciwko traktatowi wystąpił Moktada al-Sadr wraz z grupą swoich 30 deputowanych. Domagał się m.in. tego, aby parlament ratyfikował umowę większością 2/3 głosów. Do al-Sadra dołączyła mająca 15 posłów szyicka partia Fazila. Jej przywódca Hasan Shimari oświadczył, że jego ugrupowanie będzie głosować przeciwko traktatowi, który ogranicza suwerenność Iraku, a niektóre jego punkty są niejasne. Z kolei lider sunnickiego bloku parlamentarnego Khalaf al-Ilyan argumentował, że politycy powinni mieć czas na dokładne przestudiowanie treści umowy, ponieważ określa ona nowe zasady pobytu wojsk amerykańskich w Iraku. Sceptyczne stanowisko wobec traktatu zajęła także Najwyższa Islamska Rada Iraku. W tym przypadku chodziło jednak nie tyle o kwestię suwerenności państwa, lecz o utrzymanie dobrych stosunków z Iranem – ideologicznym sojusznikiem Rady, niechętnie odnoszącym się do USA i obecności Amerykanów w swoim sąsiedztwie.
Jednoznacznego poparcia umowie z USA udzielili natomiast deputowani kurdyjscy, będący w Iraku najbardziej zaufanymi amerykańskimi sojusznikami i poplecznikami. Jednak i oni musieli ustąpić pod naciskiem opozycji i ostatecznie zgodzili się na przeprowadzenie w tej sprawie referendum, które ma się odbyć 30 czerwca br. W tym momencie okazało się, że Irak, pomimo jednoznacznie proamerykańskiej większości parlamentarnej, jest krajem bardziej demokratycznym niż Polska i Czechy, których władze uparcie blokują referendum w sprawie tarczy antyrakietowej. Wydaje się, że o zgodzie irackiego rządu na przeprowadzenie referendum zadecydowały trzy czynniki. Pierwszy – zwycięstwo Baracka Obamy w wyborach prezydenckich, co może pociągnąć za sobą zmiany w polityce zagranicznej i militarnej USA. Drugi – niepewność co do ratyfikowania umowy bezwzględną większością głosów. Trzeci – perspektywa wyborów parlamentarnych i wynikająca stąd obawa przed utratą głosów ze strony wyborców mających już dosyć amerykańskiej okupacji i wynikających z niej problemów. Wynik referendum będzie mieć wpływ nie tylko na przyszłość Iraku, lecz także na sytuację polityczną w całym, newralgicznym regionie Bliskiego Wschodu.
Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża poglądy autora.
Artykuł ukazał się pierwotnie w "Trybunie Robotniczej" Przedruk za zgodą redakcji.