Michał Jarocki: Irański dylemat kandydata
Wybory to czas składania pięknych deklaracji i soczystych przemówień. Każdy głos liczy się w walce, co wymusza konkretyzowanie swoich stanowisk oraz ich heroiczną obronę w ogniu krytyki konkurencji. Wybory to również czas prawdy dla swoich politycznych talentów, które zostają wystawione na próbę.
Na długo przed zeszłorocznymi wyborami prezydenckimi w Ameryce, Barack Obama wyrażał swoje zainteresowanie tematyką związaną z międzynarodową polityką. Jako kandydat na senatora w 2004 roku wielokrotnie wypowiadał się w kwestiach związanych z polityką zagraniczną Stanów Zjednoczonych oraz rolą Ameryki w świecie. Oczywistym jest więc, że temat Iranu również nie był mu obcy.
Od samego początku jego podejście do kwestii irańskiego programu nuklearnego było jasne
i klarowne. Jako Demokrata musiał w pewien sposób trzymać się linii politycznej reprezentowanej przez jego własną partię. W związku z tym w jego wypowiedziach na temat Iranu wyraźnie zarysowywało się bardziej łagodne podejście do ambicji nuklearnych Teheranu niż w przypadku deklaracji padających z ust Republikanów. Obama starał się wykazywać zrozumienie dla irańskich interesów narodowych, a więc m.in. potrzeby zapewnienia społeczeństwu odpowiednio wielkich i stałych zasobów energii. Jednak nigdy nie zapominał, że Iran nie jest państwem w pełni przewidywalnym, którego intencje zawsze są jasne i co najważniejsze, pokojowe.
Cechą charakterystyczną polityka z charakterem jest sztywność i niezmienność jego poglądów. Jest to bardzo duży atut zwłaszcza w czasie kampanii wyborczej. Ludzie wolą bowiem oddać swój głos na osobę, co do której mają pewność, że nie będzie zachowywać się jak typowa chorągiewka na wietrze. Dlatego też podczas zeszłorocznej kampanii wyborczej, Barack Obama musiał w dalszym ciągu trzymać się swoich wcześniejszych poglądów dotyczących Iranu i jego programu wzbogacania uranu.
Inna sprawa, że charakterystyka amerykańskiego systemu wyborczego zmusza kandydata jednej partii do odróżniania się w swoich poglądach od konkurencji. A raczej konkurenta, bowiem w ostatecznym wyścigu o fotel prezydenta startuje już tylko dwóch polityków, Demokrata i Republikanin.
Dlatego też podejście Obamy do irańskiego problemu w dalszym ciągu charakteryzowało się wiarą w oczyszczającą moc dyplomacji oraz jej moralną przewagę nad wszelkimi rozwiązaniami siłowymi. Stąd pomysły kandydata Demokratów na doprowadzenie do nowego otwarcia w relacjach Iranu z resztą świata. Owe „nowe otwarcie” miała cechować m.in. propozycja ponownego rozpoczęcia negocjacji z Irańczykami bez jakichkolwiek warunków wstępnych. Było to podejście wyraźnie odróżniające się od poglądów kandydata Republikanów, senatora Johna McCaina, który zgodnie z postawą swojej partii, opowiadał się za twardymi negocjacjami, które w każdej chwili mogły skończyć się militarnym rozwiązaniem problemu.
Obama zdawał sobie ponadto sprawę z dwóch czynników, które mogły mieć ogromny wpływ na odbiór jego „irańskich” pomysłów przez potencjalnych wyborców.
Po pierwsze, jako kandydat na stanowisko prezydenta Stanów Zjednoczonych, kraju który nigdy nie bał się ponosić ofiar w imię swoich wartości lub też obrony interesów, Obama nie mógł uchodzić za osobę, która ogranicza się jedynie do dyplomacji i boi się jakiegokolwiek mocniejszego (czyt. siłowego) rozwiązania. Dlatego zgodnie z twierdzeniem pruskiego generała Carla von Clausewitza, który powiedział, że „wojna jest przedłużeniem dyplomacji”, nasz bohater za każdym razem, gdy zapewniał o swoim pokojowym podejściu do problemu Iranu, zastrzegał że nie wyklucza innego obrotu sprawy. W ten sposób starał się pokazać swoim zwolennikom, że o ile dyplomacja stanowi dla niego pierwszorzędne narzędzie rozwiązywania problemów, o tyle opcja militarna zawsze była i będzie obecna w polityce zagranicznej Stanów Zjednoczonych. A wszystko to w imię obrony interesów Ameryki. I właśnie tego oczekiwali od niego jego wyborcy. Punkt dla Obamy.
Drugą rzeczą, bez której realizacja wizji Baracka Obamy byłaby niemożliwa, była potrzeba zbudowania silnej i stałej koalicji, która stworzyłaby jeden front w dyplomatycznej konfrontacji z Iranem i wspólnymi siłami próbowałaby zmusić Teheran do ustępstw. Między innymi temu służyć miało światowe turne Obamy, który jeszcze jako kandydat na prezydenta, starał się znaleźć międzynarodowych sojuszników chętnych do wcielenia jego planów w życie. Dlatego w czasie swoich rozmów z przywódcami krajów takich jak Wielka Brytania, Francja czy Niemcy, Barack Obama usiłował pokazać światu, że jako prezydent USA będzie kierował amerykańską dyplomacją w sposób diametralnie różny od swojego republikańskiego konkurenta, którego świat utożsamiał z mocno już wtedy nielubianym George’m W. Bushem. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na fakt, że kraje, które znalazły się wówczas na trasie podróży Baracka Obamy, dzisiaj się żywotnie zaangażowane w kwestię irańskiego programu nuklearnego. Widać, że umiejętności perswazji oraz język dyplomacji Obamy zdały w tym przypadku egzamin.
Zdając sobie sprawę z faktu, że temat Iranu nie był najważniejszą sprawą poruszaną w trakcie zeszłorocznej kampanii wyborczej, na jego przykładzie wyraźnie da się jednak zauważyć, że Barack Obama doskonale zdołał osiągnąć swoje cele.
Udało mu się przecież skutecznie odróżnić od swojego przeciwnika poprzez promowanie łagodnej dyplomacji w miejsce rozwiązań bardziej brutalnych z opcją militarnego uderzenia na Iran włącznie, które było charakterystyczne dla Johna McCaina.
Udało mu się również uniknąć błędu, który mógłby kosztować go kilka punktów procentowych poparcia. Mianowicie opowiadając się za językiem dyplomacji, nie omieszkał wspomnieć o rozwiązaniach nieco mniej dyplomatycznych. Zatem „marchewkowe” podejście z kijem w tle.
Udało się Obamie również zdecydowanie odróżnić się od dyplomacji w wydaniu dotychczasowego gospodarza Białego Domu, który doprowadził do wzrostu negatywnego odbioru Stanów Zjednoczonych na świecie, a co za tym idzie, do spadku zdolności budowania koalicji w świecie, w których USA w pojedynkę mogły osiągnąć coraz mniej.
To z kolei doprowadziło do tego, że udało mu się osiągnąć jeszcze coś. Chodzi mi w tym przypadku o zyskanie sporego grona sympatyków wśród zagranicznych polityków, którzy jawnie opowiadali się za wsparciem jego podejścia w polityce zagranicznej.
Na przykładnie wykorzystania Iranu we własnej kampanii wyborczej należy zauważyć, że Barack Obama jest politykiem wysokiej klasy. I o ile można nie zgadzać się z jego poglądami czy sposobem kierowania amerykańską dyplomacją, o tyle trzeba przyznać, że mistrzowsko rozegrał irańską kartę na swoją korzyść. Tylko pogratulować, panie Obama.