Diana Kruczkowska: Impas w kraju kangurów
Już na wiele miesięcy przed wyborami w Australii przypuszczano, że będą one wyrównane. Nikt jednak nie spodziewał się, że ponad tydzień po głosowaniu nadal nie będzie wiadomo, kto przejmie władzę w parlamencie.
Wyniki właściwie są już znane: Narodowo-Liberalna Koalicja uzyskała siedemdziesiąt trzy mandaty, a rywalizująca z nią Australijska Partia Pracy (ALP) – siedemdziesiąt dwa. Jednak, tak naprawdę, nie ma jeszcze prawdziwych rezultatów. Pierwszy raz od siedemdziesięciu lat żadna z partii nie uzyskała większości absolutnej, wynoszącej co najmniej siedemdziesiąt sześć mandatów w liczącej sto pięćdziesiąt osób Izbie Reprezentantów, dlatego dopiero teraz rozpoczął się właściwy wyścig o władzę
Po wyborach w 2007 roku Julia Gillard, błyskotliwa, czterdziestodziewięcioletnia polityk z wykształceniem prawniczym, została pierwszą kobietą w Australii, która objęła stanowisko wicepremiera. Jednocześnie sprawowała funkcję ministra edukacji oraz opieki społecznej. Mimo wysiłków rządu, w przeciągu trzech lat poparcie dla Partii Pracy regularnie spadało, a ówczesny premier Kevin Rudd coraz bardziej tracił na popularności. W tej sytuacji Gillard zdecydowała się przejąć władzę w partii, stając się pierwszą kobietą pełniącą urząd premiera. To ona stanęła do walki w wyborach.
Jej przeciwnikiem był Tony Abbot, lider Narodowo-Liberalnej Koalicji, były minister środowiska, pracy oraz zdrowia. Doświadczony polityk, od ponad dziesięciu lat deputowany w australijskim parlamencie. Można powiedzieć – idealni ludzie na właściwych miejscach. Nie potrafili oni jednak przeciągnąć większości na swoją stronę. Wybory w Australii są obowiązkowe dla wszystkich obywateli, za nieoddanie ważnego głosu można zostać ukaranym nawet 50-dolarowym mandatem - zatem na frekwencję nie można narzekać. Pomimo tego, żaden z liderów nie przekonał większości rodaków, aby to na jego partię oddali głos.
Wobec niepowodzenia dwóch najważniejszych graczy, dobre wyniki osiągnęli pozostali kandydaci. Niezależni parlamentarzyści uzyskali w wyborach aż 4 mandaty, a jeden – Partia Zielonych. Abbot i Gillard walczą o ich poparcie, aby utworzyć wspólną koalicję. Intensywne negocjacje wciąż trwają, a najbliższe losy australijskiej sceny politycznej zależą od ich wyniku. Kim są ludzie, na których skupiona jest uwaga całego kontynentu?
Trzech z niezależnych posłów – Bob Katter, Tony Windsor i Rob Oakeshott – sprawowało już funkcję deputowanych w poprzednich latach. Wszyscy należeli do Narodowej Partii Australii, tworzącej obecnie koalicję z Partią Liberalną. Obecnie deklarują jednak otwartość na propozycje z obu stron. Deputowanie stworzyli siedmiopunktową listę, w której zawarli swoje postulaty reform w kraju. Negocjują razem, jednak, jak twierdzą, głosować będą oddzielnie.
Czwartym niezależnym parlamentarzystą jest Andrew Wilkie – były członek Zielonych. On także przedstawił liderom obu partii listę dwudziestu politycznych priorytetów. Przede wszystkim dotyczą one problemów wewnętrznych państwa, pomijają politykę zagraniczną. Chociaż Wilkie nie zdeklarował jeszcze oficjalnie, którą stronę poprze, jego dążenia zdecydowanie bardziej odpowiadają założeniom Partii Pracy.
Jeśli można mówić o dobrym wyniku jakiejkolwiek partii w tegorocznych wyborach, to była to Partia Zielonych. Zdobyła rekordową liczbę głosów i po raz pierwszy zyskała swojego przedstawiciela w Izbie Reprezentantów – Adama Bandta. Wstępnie zgodził się on na poparcie partii Julii Gillard.
Niestabilna sytuacja w Australii trwa już ponad tydzień. Tak na prawdę nikt nie wie, kiedy i jak się zakończy. Najbardziej optymistyczna wersja to początek września, jednak scenariuszy jest wiele.
Jeden z nich to wygrana dotychczas rządzącej Partii Pracy. Chociaż ostatecznie uzyskała ona o jeden mandat mniej niż Koalicja, to – jeśli wierzyć deklaracjom Adama Brandta i preferencjom Wilkie’go – może liczyć już na siedemdziesiąt cztery głosy. Wówczas ALP potrzebowałaby jedynie poparcia dwóch z trzech niezależnych deputowanych, aby uzyskać większość.
Tony Abbot jest w gorszej sytuacji. Aby zyskać siedemdziesiąt sześć mandatów, musiałby przekonać wszystkich trzech jeszcze niezdecydowanych parlamentarzystów. Chociaż pojawiły się już głosy, że jedynie Koalicja ma prawo formować rząd, ponieważ uzyskała więcej głosów w wyborach. Tu jednak pojawia się problem Tony’ego Crooka, który startował do wyborów z ramienia Narodowej Partii Zachodniej Australii, pokonując kandydata z Partii Pracy. Po wygranej został sklasyfikowany jako członek Narodowo-Liberalnej Koalicji. Sam jednak twierdzi, że to pomyłka, ponieważ Narodowa Partia Zachodniej Australii nie należy do federalnej Koalicji i deklaruje otwartość na dialog z obydwoma stronnictwami.
Trzeci scenariusz to brak porozumienia i rozpisanie nowych wyborów. Tego jednak każda strona stara się uniknąć. Zarówno Gillard, jak i Abbot, deklarują chęć stworzenia stabilnego rządu. Niezależni parlamentarzyści również nie chcą stracić niepowtarzalnej szansy na realizację swoich postulatów. Ponadto organizacja wyborów parlamentarnych to wydatek rzędu 170 milionów dolarów australijskich pochodzących z płaconych przez obywateli podatków. Ponowne wydanie tej kwoty nikomu nie wyjdzie na dobre, zwłaszcza, że wynik powtórnego głosowania może być podobny.
Czy rządy koalicji to jednak dobre rozwiązanie? Będzie to zależeć od dobrej woli wszystkich stron. Bez względu na to, czy nowa administracja będzie prawicowa, czy lewicowa, nie osiągnie samodzielności. Potrzebne będzie poparcie niezależnych posłów w niższej izbie parlamentu oraz Partii Zielonych w Senacie, którzy będą tam trzecią siłą po partiach-liderach. Jeżeli politycy nie będą potrafili ze sobą współpracować, może dojść do zastoju, czy nawet impasu, podobnie jak za rządów Roberta Menziesa w latach czterdziestych. Wtedy koalicja upadła w niecały rok po wyborach.
W obecnej sytuacji tylko jedna rzecz jest pewna – Australijczycy mają już dość tradycyjnego podziału sceny politycznej na dwa obozy. Prawie dwadzieścia procent obywateli nie popiera reprezentantów głównych sił politycznych. Dali to do zrozumienia głosując na małe partie, które nie miały najmniejszych szans na samodzielne rządy lub na posłów niezależnych. Zaistniałe na kontynencie warunki są świetną okazją do znalezienia nowych rozwiązań oraz zmiany sposobów rządzenia. Czy będzie ona wykorzystana, zależy już tylko od kompetencji i woli polityków.