Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home

Magdalena Górnicka: Amerykańska klikokracja


13 listopad 2008
A A A

Nowy prezydent USA może stać się zakładnikiem opinii publicznej. Zwłaszcza wyborców - internautów, którzy, wysławszy Baracka Obamę do Białego Domu, teraz chcą współrządzić.

Zaczęło się od psa. Prezydent - elekt obiecał swoim córkom szczeniaka, który osłodzi im przeprowadzkę do Waszyngtonu - zmianę szkoły, pozostawienie w Chicago koleżanek.  Obamowie planowali zakup goldendoodla, skrzyżowania pudla z goldenem. Jednak internauci się obruszyli. Jak to? Prezydent - Demokrata - i do tego w czasie kryzysu gospodarczego, chce kupować psiaka dobrego dla rozpuszczonych dzieci dyrektorów banków? Do tego z hodowli? Obama powinien przygarnąć psa ze schroniska! I to najlepiej wcale nie szczeniaka, tylko jakiegoś bardziej posuniętego w latach, najlepiej z traumą po poprzednim właścicielu. Wystartowały sondy internetowe: "Jakiego psa powinien kupić córkom Barack Obama".

Obama więc, ostrożnie, nie kupuje na razie żadnego zwierzęcia, bo wie doskonale, że internautów nie można drażnić, a poza tym... głosowanie w sieci wciąż trwa. Jednak z powołaniem członków swojego gabinetu, prezydent - elekt nie będzie mógł zwlekać w nieskończoność.

Tymczasem na stronie internetowej "New York Timesa" trwa wielki plebiscyt "Wybierz członków rządu Obamy".Jednym kliknięciem możemy wskazać, komu powierzyć ratowanie amerykańskiej gospodarki, a komu dyplomację czy ochronę zdrowia. Podobne głosowania i ankiety prowadzone są na blogach i serwisach społecznościowych.

W tym samym czasie, gdy internauci decydują o prezydenckim psie czy ministrach, agenci Secret Service przeszukują sieć pod kątem możliwych kandydatów na najwyższe stanowiska. Szukają mogących ich skompromitować wpisów na forach dyskusyjnych, blogach, profilach Facebooka czy MySpace. Przezorny zawsze zabezpieczony. Zwłaszcza w dobie Internetu, gdy informacje - zwłaszcza te niekorzystne - rozchodzą się błyskawicznie.

Sukces Baracka Obamy niewątpliwie związany jest z rozwojem Internetu. To właśnie tą drogą zmobilizował on większość swoich wolontariuszy, a także zebrał fundusze na kampanię wyborczą w krytycznym czasie prawyborów. Datki on-line na jego kampanię wpłaciły prawie 3 mln Amerykanów. To dużo - zwłaszcza rozważając liczby bezwzględne, jednak procentowo to ciągle niewielki (aczkolwiek nie nieznaczący) procent wyborców.Ci wyborcy jednak chcą mieć jednak dzisiaj decydujący wpływ na prezydenturę "swojego" prezydenta. Są zdania, że skoro zainwestowali czas i pieniądze, mają prawo oczekiwać wymiernych rezultatów działania Obamy.

Co więcej - boją się tego, co zgniły Waszyngton może zrobić z dobrym przecież z natury Obamą. Boją się, że kompromisy i polityczne układy za bardzo wciągną nowego prezydenta, a z obiecanej "zmiany" nic nie wyjdzie. Dlatego chcą prezydenta kontrolować. Nawet więcej: chcą nim sterować, tak jak sterują swoim kontem bankowym w Internecie: klik - i jest przelew.

Barack Obama na razie zdaje się nie zauważać tej presji płynącej z sieci. Od wyborów żyje coraz bardziej offline. Jednak sztabowcy Obamy monitorują Internet na okrągło i są świadomi tej ogromnej odpowiedzialności, jaka spoczywa na barkach ich szefa.  Na dłuższą metę przecież prezydent-elekt nie może ignorować internautów. Ma wobec nich przecież dług wdzięczności. Poza tym doskonale wie, że sieciowa plotka bywa bronią obosieczną. Wiedzą to też internauci.

Skąd więc ta presja internautów na nowego prezydenta?

Po pierwsze - Amerykanie przez ostatnie lata pogrążeni byli w marazmie wyborczym. Dopiero Barackowi Obamie udało się "wybudzić" sporą część elektoratu. Po drugie - znaczna część użytkowników sieci, którzy poparli Obamę, to ludzie młodzi. Ci są nastawieni idealistycznie, świat postrzegają w sposób dychotomiczny, bez kompromisów. Z wiekiem i wykształceniem wyborców - internautów (zazwyczaj młodszych i lepiej wykształconych niż średnia krajowa) wiąże się trzeci powód presji: konsumpcyjne nawyki. "Płacę - wymagam", "nasz klient, nasz pan".

Amerykańskie firmy już dawno przyzwyczaiły mieszkańców USA do dyktatury konsumenta. Amerykanie nie boją się walczyć o swoje, śmiało domagają się należnych im praw. Teraz robią po prostu to samo.

Po czwarte wreszcie - sam Obama wielokrotnie w czasie kampanii dawał się kierować głosom internautów. Wielokrotnie postępował tak, jak oczekiwali tego wyborcy zalogowani na jego stronie internetowej. Niechcący ustanowił precedens, który - co zrozumiałe - nie może być kontynuowany w Białym Domu. Kampania przecież rządzi się innymi prawami, a Barack Obama jest teraz prezydentem wszystkich Amerykanów, także tych offline. Postępowanie tak, jak chcą tego wyborcy - internauci, będzie narzucaniem woli mniejszości całej populacji USA! Gdzie tu demokracja?

Internauci zapominają chyba, że demokracja pośrednia, w odróżnieniu od bezpośredniej, polega na delegowaniu uprawnień suwerennych na przedstawiciela. Jeśli delegowałam na kogoś moje uprawnienia, to nie mogę już mu narzucać, jak ma on postępować! To, co sprawdzało się w starożytnych Atenach, czy - poniekąd i dziś w maleńkiej Szwajcarii, nie jest odpowiednie dla światowego mocarstwa i trzeciego największego terytorialnie państwa na globie. Zwłaszcza, że amerykańska konstytucja przewiduje silną pozycję prezydenta. Dodajmy do tego równie silną, choć niekoniecznie równie demokratyczną władzę w innych, "aspirujących mocarstwach": Chinach, Indiach, Brazylii, Rosji...

W tym pierwszym państwie najpewniej po prostu zablokowano by dostęp do stron z głosowaniem, jak ma postąpić Hu Jintao, "żeby nie siać fermentu w społeczeństwie", bo sam przywódca i tak by przecież się niewiele przejął "wskazaniami" obywateli.

Natomiast głosowania amerykańskie są otwarte dla wszystkich chętnych - nie tylko Amerykanów i nie tylko zwolenników Obamy. Skład przyszłej administracji i prezydenckiego zwierzaka może więc wybierać zakochana w Obamie Francja, jak i na przykład członkowie Hamasu.

Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża jedynie prywatne poglądy autora.