Magdalena Górnicka: Demokracja 2.0
Barack Obama zachęca swoich wyborców na YouTube, by 4 listopada ruszyli się sprzed komputerów i poszli zagłosować. Czyżby sam kandydat przestraszył się, że jego zaplecze jest jedynie wirtualne?
Tegoroczna kampania wyborcza była pierwszą, która w znacznej mierze toczyła się w Internecie. I chociaż to wspaniałe narzędzie dotarcia do wyborców, im samym również dające wiele możliwości – m.in. zdobycie informacji – internetowe relacje bywają złudne i nietrwałe, ponieważ nie wymagają wysiłku. Łatwiej wysłać nawet tysiąc maili nakłaniających do głosowania na „swojego” kandydata, niż samemu pójść i zagłosować. Dlatego zarówno Obama, jak i McCain, starają się maksymalnie uprościć głosowanie swoim wyborcom.
Oprócz jasnych opisów, prezentacji i filmików przedstawiających krok po kroku meandry procedury głosowania (z użyciem każdego rodzaju sprzętu – w tym niesławnych „dziurkaczy” i „bankomatów”), ze stron www obu kandydatów można pobrać już niemal całkowicie wypełnione formularze niezbędne do wyborczej rejestracji. Trzeba tylko pójść i zagłosować.
Chociaż w USA istnieje system głosowania drogą pocztową, głosowanie za pomocą maila wciąż nie jest powszechne. I dopóki nie będzie, zapewne znaczna część elektoratu pozostanie w cyberprzestrzeni.
W Internecie wszystko jest bowiem łatwe – panuje pełna demokracja, każdy może wyrazić wpływową opinię (jeśli ją oczywiście później odpowiednio rozpropaguje), a agitować można jednym kliknięciem myszki, w przerwie w pracy czy między wykładami.
Obejrzeć przemówienie Obamy o rasie można na YouTube w każdej chwili. Na blogu wystarczy opisać swój wizjonerski pomysł na walkę z kryzysem finansowym i jednocześnie przesłać datek wspierający komitet wyborczy „swojego” kandydata. Jesteśmy obywatelami, więc dyskutujemy i działamy, nie rezygnując jednocześnie z codziennych zajęć, pracy i przyjemności.
Demokracja bez wyrzeczeń to raj na ziemi. Owszem – raj, ale wirtualny.
Internet jako początkowy impuls sprawdza się doskonale. Później, jeśli aktywność wyborcza i obywatelska przenosi się do rzeczywistości realnej, nie bywa tak różowo. Proza życia, biurokracja, czy zwykły brak czasu zniechęcają. Szczególnie boleśnie mogą zniechęcać młodych ludzi – tych, którzy zawierzyli Obamie. Ich entuzjazm nie może skończyć się wraz z wyborami – zwłaszcza zwycięskimi.
Póki bowiem kampania trwa, póki istnieje wspólny wróg (Bush, McCain i Partia Republikańska), póki istnieje wspólnota celu (Biały Dom) – pozainternetowy wysiłek wydaje się racjonalny. Kiedy jednak tego wszystkiego zabraknie, co wtedy?
Czy prezydent Obama będzie miał czas na regularne czaty z wyborcami? Filmiki z obrad rządu nie byłyby tak spektakularne, jak konwencja Demokratów. W Internecie pojawi się nowy idol, a Facebookowi wyrośnie nowa konkurencja. Życie będzie toczyć się dalej, a Biały Dom nie będzie wcale 2.0.
Dlatego – póki jest jeszcze czas – Barack Obama powinien podjąć wszelkie możliwe działania, by z internautów zrobić obywateli w realnej rzeczywistości. Obywateli, którzy będą potrafili walczyć o swoje inaczej niż pisząc niepochlebne komentarze na forach dyskusyjnych – którzy będą potrafili samodzielnie wyszukać informacje (także w bibliotekach!), sami przeprowadzić odpowiednie badania, sami napisać pismo do odpowiednich władz. Którzy nie będą z założonymi rękami czekali, aż prezydent umieści na swojej stronie rozwiązania wszelkich możliwych problemów w plikach PDF.
Inaczej – paradoksalnie – „socjalizm” gospodarczy, którego wprowadzeniem przez Obamę straszy McCain – nie będzie wcale najgorszy, lecz roszczeniowa mentalność homo sovieticusa, któremu – nie daj Boże - zawiesił się komputer.