Magdalena Górnicka: Herbaciane wybory do Kongresu
Wielkimi krokami zbliżają się wybory do Kongresu, które bardziej niż wyborami będą plebiscytem za zmianą: w wersji proponowanej przez prezydenta Obamę lub w wersji Tea Party.
Obama od początku zapowiadał, że będzie prezydentem szukającym ponadpartyjnego porozumienia – dlatego wiele jego projektów reform już w formie propozycji przypominało wersję kompromisową, jak gdyby uzgodnioną przez obie partie. Tak było na przykład z reformą systemu ubezpieczeń zdrowotnych, gdy ostatecznie uchwalona wersja spotkała się nie tylko z krytyką ze strony prawicy, ale i …Demokratów, którzy zarzucali zbytnie ustępstwa i rozwodnienie pierwotnego sensu reformy.
Pomimo tego, że Obama kilkakrotnie groził palcem Republikanom, przez większość czasu wolał rozmawiać i namawiać. Najczęściej bezskutecznie, bo podział głosów według linii partyjnych jest od 2008 roku niezwykle ostry.
Obama – chcąc być prezydentem zgody narodowej, stracił trochę szansę, jaką dawała mu ogromna fala poparcia tuż po wygranych wyborach: zaczął ambitnie – podjął wiele projektów reform. Przedstawiał je jednak dość wyważonym językiem i podkreślał, że jest otwarty na uwagi - odwoływał się tym samym do podstaw amerykańskiego ustroju, rozwijając (przez letnią kampanię na rzecz reform z 2009 roku) demokrację deliberatywną. Spora część wyborców wolała jednak zmianę. Inną – lewica, a inną – prawica, ale przede wszystkim – zmianę.
O ile lewica mogła w tym wypadku liczyć przede wszystkim na Obamę, to przed niespodziewanie dużą szansą stanęła…prawica. Republikanie, skompromitowani przez niepopularnego wśród wyborców George’a W. Busha, a także przez wsparcie dla wielkich firm w czasach kryzysu gospodarczego, stworzyli gdzieś na swoim marginesie polityczną niszę pod nazwą ruchu Tea Party. Nie można utożsamiać Tea Party z Partią Republikańską – choć wielu prominentnych polityków tej partii to aktywiści ruchu.
Karl Rove, były główny doradca prezydenta Busha – wielce krytyczny wobec Obamy – porównuje Tea Party bardziej do ruchów społecznych niż siły politycznej sensu stricte. Wcześniej były to ruchy praw obywatelskich, praw kobiet, obrońców życia czy drugiej poprawki do konstytucji (o noszeniu broni). Dzisiaj – jest to ruch rozczarowanych: nie tylko Obamą, ale i całym waszyngtońskich establishmentem.
Tea Party to czysty populizm, którym brzydzi się prezydent, ale też i duża część klasy rządzącej.
Tymczasem – w kraju znękanym kryzysem, z rekordowym bezrobociem, dwiema wojnami, których końca nie widać - tendencje populistyczne są żywotne jak już dawno nie były.
Tegoroczne wybory do Kongresu – tzw. midterms, gdy wybierany jest cały skład Izby Reprezentantów i 1/3 składu Senatu, mogą być powtórką z 1994 roku. Właśnie wtedy – w połowie pierwszej kadencji Clintona – w wyborach zwyciężyli Republikanie.
Z czasem jednak to, co wydawało się niemożliwe – współpraca prezydenta z republikańskim Kongresem – w przypadku części reform zaczęła układać się całkiem poprawnie. Natomiast ostre ataki i działania skierowane przeciwko administracji Clintona ze strony Newta Gingricha, paradoksalnie – w znacznym stopniu zapewniły Clintonowi reelekcję.
Ci umiarkowani, niechętni zarówno zbytniemu zaangażowaniu państwa i rozbudowie rządu federalnego (ale nie twierdzący, że Obama przedstawił fałszywy akt urodzenia, bo tak naprawdę urodził się w Kenii, a nie na Hawajach) – zdecydują o najbliższym kształcie amerykańskiej polityki.