Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home Opinie Polityka Magdalena Górnicka: McCain jak JFK

Magdalena Górnicka: McCain jak JFK


08 wrzesień 2008
A A A

W przemówieniach na partyjnych konwencjach, obaj kandydaci nakreślili swój stosunek do kraju, o którego prezydenturę się ubiegają. Paradoksalnie – to w mowie Republikanina odezwały się echa sławnego aforyzmu Kennedy’ego.

„Nie pytaj, co twój kraj może zrobić dla ciebie, ale co ty możesz zrobić dla twojego kraju” – powiedział John F. Kennedy w swoim przemówieniu inauguracyjnym już prawie pół wieku temu.

Kreowany na jego następcę Barack Obama, jednak zapytał. Z prostego rachunku zysków i strat „czarny Kennedy” wywnioskował, że niewiele. Oczywiście, że wszystko jest winą George’a W. Busha, który dla wszystkich Demokratów, jak i części Republikanów jest synonimem jedenastej plagi egipskiej.

Podczas partyjnej konwencji Obama chętnie odwoływał się do wielkich poprzedników – Franklina D. Roosvelta i Kennedy’ego właśnie. Problem w tym, że wezwanie ich po nazwisku nie wystarczy – program, który przedstawił Obama jest bowiem sprzeczny z tym, co reprezentowali wymienieni przez niego prezydenci.

Senator z Illinois zaprezentował bowiem mocno roszczeniowy stosunek do państwa – taka postawa nie byłaby niczym nowym dla europejskiej socjaldemokracji, ale w USA to gest pewnej odwagi – zawsze można przecież zarzucić kandydatowi komunistyczne ciągotki, które dyskwalifikują skuteczniej niż nastoletnie dzieci w ciąży (vide Sarah Palin).

Z politycznego punktu widzenia, odwrócenie przekazu Kennedy’ego było jak najbardziej na miejscu. Kiedy kraj jest pogrążony w kryzysie gospodarczym, ludzie szukają przede wszystkim opieki ze strony państwa, zabezpieczenia socjalnego.

Jednak z wizerunkowego punktu widzenia przywołanie Roosvelta i Kennedy’ego było totalną pomyłką. Owszem, założeniem było, że doda to kandydatowi splendoru, męstwa i chwały – cech, których brakuje idealnemu przywódcy światowego mocarstwa. W efekcie Obama jednak nieudolnie drapał się na cokół pomników wielkich poprzedników – i ciągle spadał.

Rozpaczliwie przy tym spoglądał w górę, skąd uśmiechał się do niego trzeci pomnik – choć nieco mniejszy – John McCain – bohater wojenny, symbol amerykańskiego patriotyzmu.

I to właśnie senator z Arizony, przemawiając do znudzonych i skłóconych delegatów swojej partii, między wierszami odwołał się do credo Johna Kennedy’ego.

Przemówienie Republikanina było bardziej populistyczne i gorzej napisane. Nie miał wsparcia w delegatach, medialnie też wypada gorzej niż demokratyczny rywal. I choć nie wywoływał do tablicy duchów prezydentów z przeszłości, sam tchnął nowego ducha w swoją kampanię. Nawiązując bowiem do prezydenta – Demokraty, podkreślił swoją ponadpartyjność, co spodobać się delegatom nie mogło. Paradoksalnie też właśnie McCain, a nie Obama przypomina własną postawą nieugięte postawy Roosvelta i Kennedy’ego z drugiej wojny światowej i kryzysu kubańskiego. Obaj prezydenci wiedzieli w przeszłości kiedy powiedzieć „stop” machinie wojennej. Roosvelt zrobił to źle i w słabym stylu, a Kennedy zapłacił za to początkiem „zsyłania” żołnierzy do Wietnamu.

Mimo wszystko – zatrzymali się. McCain nie jest szaleńcem, nie jest nawet prezydentem Bushem, który od czasu Iraku już nie wymachuje szabelką (patrz: Gruzja) – też wie, kiedy się zatrzymać.

Obama niestety przypomina postawę Roosvelta z końca drugiej wojny światowej, gdy schorowany prezydent sprzedaje Stalinowi prawdziwe zwycięstwo nad Hitlerem, a wraz z tym – pół Europy, w zamian za wąsko pojęte interesy Stanów Zjednoczonych.

Barack Obama na szczęście jest młody i sprawny, a starcza demencja jest armatą skierowaną w jego konkurenta do fotela prezydenta, ale jego styl uprawiania polityki międzynarodowej wydaje się podobny. Interesy państwa na arenie międzynarodowej pojmuje wąsko, rzadko dostrzega powiązania i liczy na dobrą wolę drugiej strony.

W dyplomacji nie ma jednak nic za darmo – nawet uśmiechów. Pora by Barack Obama się tego nauczył – najprostszy sposób to przeczytanie biografii prezydentów, których przywołał w swoim przemówieniu na konwencji w Denver. Mógł przecież przywołać Abrahama Lincolna, który w mowie Gettysburskiej sformułował zasadę „rządu ludzi, dla ludzi i przez ludzi” – spodobałoby się wyborcom Obamy znacznie bardziej niż nie do końca udana zimnowojenna lekcja historii.

Atutem senatora z Chicago pozostaje ciągle fakt, że Amerykanie głosują na żywych ludzi, a nie na pomniki.