Inny wymiar międzynarodowych stosunków politycznych. Wywiad z Adamem Lelonkiem
Sytuacja ukraińska wciąż nie znalazła sobie właściwego miejsca w świadomości polskiego społeczeństwa, o krajach Europy Zachodniej już nie wspominając – mówi Adam Lelonek, ekspert Fundacji Energia dla Europy. Prezentujemy wywiad, którego udzielił magazynowi „Celownik”, wydawanemu przez studentów warszawskiej Wyższej Szkoły Cła i Logistyki.
Niedawno, w murach naszej uczelni odbyła się konferencja naukowa poświęcona kwestii szans na ewentualne przystąpienie Ukrainy do Unii Europejskiej. Jak przedstawia się sytuacja Ukrainy w przededniu szczytu Partnerstwa Wschodniego, zaplanowanego na listopad tego roku?
Sytuacja ukraińska wciąż nie znalazła sobie właściwego miejsca w świadomości polskiego społeczeństwa, o krajach Europy Zachodniej już nie wspominając. Obszar Ukrainy jeszcze w minionym stuleciu zaliczony został przez profesora Zbigniewa Brzezińskiego do 5 najważniejszych na świecie pod względem znaczenia geostrategicznego. Abstrahując od jego amerykocentrycznego podejścia, nic w tej kwestii się nie zmieniło po dzień dzisiejszy. Niestety nie zmieniła się również świadomość polityków unijnych czy europejskich, którzy chcą decyzje strategiczne sprowadzać do prostych kalkulacji kosztów. Jak im ta matematyka wychodzi pokazuje najlepiej dramatyczna sytuacja ekonomiczna eurolandu, ale i całej Unii, a konsekwencje prowadzonej przez ostatnie dziesięciolecia nieracjonalnej polityki socjalnej i społecznej znajdują swoje przełożenie na potencjalny proces integracji Ukrainy z Zachodem. Mówiąc wprost – trudno jest być optymistą. Sytuację komplikuje dodatkowo fakt rozbicia ukraińskiej sceny politycznej, korupcjogenna polityka obecnej ekipy Janukowycza, podziały społeczno-językowe na Ukrainie, ale i brak wymownego i konkretnego sygnału ze strony Brukseli, który byłby w stanie wyrwać szczególnie młodzież z marazmu braku wiary w realne zmiany. O rosyjskiej polityce „dobrosąsiedzkiej” wspominać chyba nie trzeba. To, co mnie osobiście irytuje, a co staram się podkreślać przy każdym publicznym wystąpieniu, to już nie tylko paternalistyczna polityka „kija i marchewki” Brukseli wobec Kijowa, ale także misyjne wręcz podejście do „nawracania” Ukraińców na Unię. Szczególnie część naszych polityków, ale i dziennikarzy czy działaczy społecznych zachowuje się, jakby niosła „europejski kaganek oświaty” do dzikiego ludu na końcu Europy. Dziwię się, że wielu z nich nie zauważyło, że kiwanie głową przez stronę ukraińską podczas słuchania takich wykładów wcale nie oznacza zgody, tylko zwykłą kurtuazję. Niemniej jednak pokazuje to znacznie głębszy problem – niczym nieuzasadnione poczucie wyższej wartości wcale nie pomaga w procesach integracyjnych. Kolejna rzecz, to skrajnie oderwany od rzeczywistości europocentryzm w podejściu polityków UE. Ukraina jest otoczona ramionami geostrategicznego trójkąta, którego wierzchołki znajdują się w Moskwie, Brukseli i Waszyngtonie. Ten ostatni bardzo często jest ignorowany we wszelkich analizach na naszym kontynencie, a w przypadku drugiego, biorąc pod uwagę problemy finansowe większości członków Unii, swobodnie można go przenieść do Berlina. Rosnąca pozycja skrupulatnych i przywiązanych do dosłowności Niemiec w Unii, produkującej tysiące stron aktów prawnych, z jednej strony i z drugiej – „elastycznej” Federacji Rosyjskiej, rozumiejącą ukraińskie uwarunkowania, jak żadne inne państwo na świecie, raczej nie wróżą nic dobrego. Trzeba też pamiętać o zwrocie USA w stronę Azji – Waszyngton nie zrezygnował na pewno z konkurencji z Rosją na obszarze poradzieckim, ale jego problemy finansowe są jeszcze większe niż w Unii. Na Zachodzie mówi się nawet, że może poświęcić Ukrainę za rosyjskie wstrzymanie się od głosu na forum ONZ w przypadku potencjalnej rezolucji w sprawie wojny z Syrią. Nie są to dobre informacje, a fakt przeciągania rozmów pomiędzy Kijowem a Brukselą powoduje wzajemne zmęczenie. To, czy umowa zostanie podpisana, czy nie niewiele zmieni, jeśli Europa nie zrozumie, że zbliżenie z Ukrainą może być jedną z ostatnich szans na potwierdzenie jej siły przyciągania, jej atrakcyjności kulturowej, ekonomicznej i szerzej – cywilizacyjnej.
Ostatnie wydarzenia na Cyprze, czyli zamrożenie środków pieniężnych obywateli na ich rachunkach bankowych, prowadzą do wielu pytań o wspomnianą kondycję ekonomiczną Unii. Czy Polacy mają się czego bać?
W przeciwieństwie do wielu opłacanych przez największe banki czy instytucje państwowe ekonomistów, ja mogę sobie pozwolić na szczerość. Tak, Polacy, ale nie tylko, mają się czego obawiać. Zauważyłbym też na samym początku jedną rzecz – dla globalnych instytucji finansowych zamieszkiwany region geograficzny czy narodowość „owiec do strzyżenia”, mówiąc w narzeczu maklerów z Wall Street, nie mają najmniejszego znaczenia. Ponadto metody stosowane w Europie, w porównaniu do tych za oceanem, są delikatnie mówiąc – prymitywne. Polityka zerowych stóp procentowych, prowadzona w USA od 2008 roku, niekoniecznie przyczyniła się do dynamicznego wzrostu gospodarczego na kredyt, natomiast pozwoliła nie wypłacić bankom ponad 400 miliardów dolarów swoim klientom. To znacznie bardziej zaawansowana bezczelność metodologiczna, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę ową próbę bezpośredniego wejścia na konta prywatnych klientów na Cyprze. Nie można też zapominać, że wszystkie państwa cywilizacji zachodniej małpują model amerykański. Media głównego nurtu przechodzą do porządku dziennego lub zdają się nie zauważać, jak wielu byłych pracowników amerykańskiego banku Goldman Sachs pracuje na najwyższych stanowiskach w instytucjach międzynarodowych czy państwowych – także to „małpowanie” amerykańskich rozwiązań ekonomicznych nie polega wcale na tym, że są one słuszne, a rola, jaką m.in. wspomniany bank odegrał przed i po 2008 roku, to temat nie na wywiad, ale na książkę. Niemniej jednak trzeba pamiętać o tym, że globalne PKB to 60 bilionów USD, tzw. „shadow banking system” to 120 bln USD, natomiast globalny rynek instrumentów pochodnych, czyli Global Derivatives Market, to aż 700 bln dolarów. To pokazuje, jak wielką władzę mają instytucje finansowe i jak ogromny może być ich wpływ na światowy system czy poszczególne państwa. Poza tym, „nie ma takiego okrucieństwa ani takiej niegodziwości, której nie popełniłby skądinąd łagodny i liberalny rząd, kiedy zabraknie mu pieniędzy”, jak powiedzieć miał Alexis de Tocqueville. Te pieniądze skończyły się i w USA i w Unii Europejskiej i w Japonii. Teraz można spodziewać się wszystkiego, bo upadek tego ładu i systemu dolarowego, choć wydaje się być w perspektywie najbliższej dekady, będzie niezwykle bolesny, a rządy i banki zrobią wszystko, aby utrzymać swoją pozycję. Dużo do myślenia może dać wypowiedź japońskiego ministra finansów, Taro Aso, którą sparafrazować można w ten sposób, że starzy ludzie nie powinni obciążać budżetu państwa i jeśli tylko zechcą poddać się eutanazji, to nie powinno się ich „zmuszać do życia”.
Mając na uwadze słabnącą pozycję Stanów Zjednoczonych na świecie oraz recesję większości europejskich gospodarek, a także przewidywany ujemny wzrost gospodarczy Rosji, kto i dlaczego w tym momencie gra pierwsze skrzypce na arenie międzynarodowej?
Słabnąca pozycja USA ma związek z wieloma rzeczami, głównie z dynamiką współczesnych stosunków międzynarodowych, ale także i z polityką administracji Obamy i FED’u, jednak w dziedzinie technologicznej i militarnej wyprzedzają one resztę świata i długo może się to nie zmienić. Trudno sobie również wyobrazić alternatywę dla obecnego ładu międzynarodowego w postaci krajów BRICS, ze wszystkimi ich problemami wewnętrznymi. Wykorzystując metaforę o skrzypcach – w tej globalnej orkiestrze raczej nie będzie już dyrygenta i właśnie na tym polega cały problem i właśnie z tym nie chcą pogodzić się politycy w Waszyngtonie. Ponadto, w dzisiejszym świecie siła ciężkości w stosunkach międzypaństwowych przeniesiona została w sferę ekonomiczną. Czynnikiem, który pozwalał i wciąż utrzymuje dominację krajów cywilizacji zachodniej, jest sektor finansowy, zwłaszcza najpotężniejsze banki amerykańskie i brytyjskie oraz ich związki z dwoma najbardziej wpływowymi giełdami świata: w Nowym Jorku i w Londynie. Bez naruszenia tego „fundamentu” nie będzie mowy o żadnej realnej zmianie w globalnym układzie sił.
Pozostając w sferze stosunków globalnych, chciałbym powrócić do kwietniowego spadku ceny złota, która uplasowała się na najniższym poziomie od dwóch lat. Jakie były przyczyny tej sytuacji oraz jakie niesie to za sobą konsekwencje dla światowych rynków?
Na początek, nie wchodząc zbytnio w szczegóły, odpowiedź jest prosta – przyczyną jest dogmatyczna wiara w założenia keynesizmu i brak realnej kontroli nad poczynaniami największych instytucji finansowych lub jeszcze inaczej – brak chęci jej egzekwowania przez organy państwowe. Nie chodzi tu przecież o kontrolę polegającą na wprowadzaniu elementów gospodarki centralnie planowanej, ale o zwykłą odpowiedzialność karną dla pracowników tego sektora. To pokazuje słabość podręcznikowo najważniejszego aktora stosunków międzynarodowych, co jest preludium do nowego ładu, jaki zaczyna kształtować się w XXI wieku. Przyczyny spadku cen złota są również proste – był to zwykły atak spekulacyjny. Odbył się on w trzech etapach: 1. wypuszczenie plotki o sprzedaży rezerw złota przez Bank Centralny Cypru, 2. oznajmienie, iż sytuacja gospodarcza USA jest tak dobra, że aż FED „być może” przestanie drukować puste dolary, 3. wypuszczenie w ciągu godziny od tych informacji 124,4 ton złota „w papierze”, tj. nie w fizycznej postaci, na światowy rynek. W ciągu kolejnej, niecałej godziny posypały się zlecenia na dalsze 300 ton, co w sumie daje 15% rocznej, produkcji światowej złota w zaledwie 60 minut. Jak powiedział jeden z amerykańskich analityków: „prędzej słońce zacznie wschodzić na zachodzie, niż FED przestanie drukować dolary”. Zacytować tutaj jeszcze można Mariannę Wodzińską z Portalu fabrykazlota.pl: „W związku z anonimowością transakcji i brakiem odpowiednich regulacji, nie ma przeciwwskazań, by sprzedający i kupujący reprezentowali tę samą spółkę. W takim przypadku jedynym kosztem jest opłata dla operatora. Żaden fizyczny metal ani pieniądze nie muszą być wymienione. Co więcej, możliwe jest nawet odwołanie transakcji, co oznacza, że świat myśli, że materiał został sprzedany, kiedy w istocie nigdy do tego nie doszło”. Można więc powiedzieć „nie mam więcej pytań wysoki sądzie”. Wywołanie paniki na rynku pozwoliło wielu osobom prywatnym i instytucjom zrobić duże zakupy. Banki centralne na świecie posiadają 30 tys. ton kruszcu, osoby prywatne 160 tys. Ponieważ zasoby i podaż złota są ograniczone, a sytuacja gospodarcza państw, przez brnięcie w szaleństwo pobudzania gospodarki pustym, dodrukowywanym hurtowo pieniądzem, stale się pogarsza – BC będą nasilać działania, aby zmienić strukturę posiadania. Skorzystali też na tym „postronni obserwatorzy”. Wystarczy wspomnieć tu Bliski Wschód czy Azję. W Bangkoku, Hongkongu czy Indiach dokonano największych zakupów złota od 2008 r., a były też rynki, gdzie aż od 50 lat. Mennica Amerykańska tylko 17 kwietnia sprzedała 63 tys. złotych, jednouncjowych monet, co stanowi równowartość sprzedaży za cały marzec, z kolei od początku tego roku, tj. przez 4 miesiące, sprzedała ich ponad pół miliona, kiedy przez cały 2012 r. nieco ponad 230 tys. sztuk. Konsekwencje mogłyby być logiczne – ludzie powinni pozbyć się resztek złudzeń odnośnie polityki banków, lecz na razie to, co jest zauważalne, to informacyjne zamieszanie, ale może i o to też chodziło architektom ostatnich wydarzeń. Wielu ludzi, którzy nie interesują się tym, co się dzieje na świecie, otrzymało prosty komunikat: złoto i srebro nie są już pewną inwestycją. Jest to oczywiście nieprawda, chociażby i dlatego, że są ciągle atakowane, ale chodzi o zakorzenienie przekonania, jak w „Incepcji”, że nie ma ucieczki od obecnego systemu, bo nie ma dla niego alternatywy. To też nieprawda. Jeśli to, co się teraz dzieje porównać do pokera, to blef może trwać do momentu, kiedy ktoś powie „sprawdzam” i trzeba będzie wyłożyć karty na stół. Chińczycy, akumulując złoto i zwiększając jego rezerwy do nieoficjalnego poziomu 2,5 tys. ton, a mówi się już nawet i o 4 czy 6 tys. ton, prędzej czy później powiedzą Wall Street „sprawdzam”. Każdy, kto wcześniej nie przejmował się atakami, tylko z nich korzystał i nie uciekł od złota, wygra, zwłaszcza, że złoto może w dość krótkim czasie osiągnąć poziom 5, a nawet i 10 tys. USD za uncję.
W swoim artykule zamieszczonym na Portalu Spraw Zagranicznych pt. „Nowa faza wojny walutowej. Nadchodzi papierowa Apokalipsa?”, szeroko opisuje Pan mechanizmy zachodzące pomiędzy największymi graczami światowej sceny geopolitycznej a dokładniej – ich walutami. Co Pan rozumie przez sformułowanie „wojna walutowa”?
Odpowiedź jest bardzo złożona, co zresztą przekłada się na rozmiar wspomnianego artykułu. Owa „wojna” toczy się na wielu płaszczyznach i związana jest ze zmianami w globalnym układzie sił, fluktuacją potencjałów pomiędzy aktorami stosunków międzynarodowych, a co za tym idzie i procesami dezintegracyjnymi. Najprościej może będzie to zrozumieć dzięki temu, że w tle tych procesów, czy tego lewicowe, europejskie elity chcą czy nie, mamy swojego rodzaju pełzający renesans państw narodowych. Związane jest to z problemami społecznymi, kulturowymi, demograficznymi, ale głównie z trudną sytuacją finansową, dzięki której, niezależnie od światopoglądu i percepcji własnej odrębności, trzeba zwyczajnie myśleć o swoim interesie. W pełnej okazałości proces ten wyszedł na światło dzienne podczas kryzysu w 2008 roku, gdzie nie tylko prywatne banki, ale i banki centralne przestały sobie ufać, a rządy zaczęły myśleć nawet nie tyle o własnych obywatelach, ile o sobie. Nie trzeba tu też sięgać do nauki o stosunkach międzynarodowych czy prowadzić dyskusji akademickich o ewolucji paradygmatu bezpieczeństwa – po prostu pewne elementy egoizmu państwowego są i będą funkcjonowały. Nawet w raju na ziemi, jakim dla wielu był/jest Związek Radziecki, nie udało się ich dialektycznie czy ustawowo usunąć. Każde państwo więc, aby przetrwać, zmuszone jest do ochrony swoich interesów. Główną sferą konfliktu nie jest już konwencjonalna walka zbrojna, ale w uproszczeniu – nowoczesna rywalizacja na potencjały gospodarcze, a szczególnie na manipulacje kursowe i algorytmiczna wojna podjazdowa na giełdach. O jej przebiegu nie informują serwisy informacyjne, a do zwykłych ludzi, niezwiązanych z władzą czy sektorem finansowym, docierają tylko strzępy danych czy ewentualnie „obrazy pobojowiska” już po bitwie, z których domyślać się trzeba przebiegu danego etapu czy fazy działań. Całkiem przejrzyście widać to na przykładzie konkurencyjnej dewaluacji, jaka ma miejsce w USA, Japonii, UE czy Wielkiej Brytanii. Dość wspomnieć, że amerykański dolar tylko w latach 2001-2011 stracił 33% swojej wartości. Na jeszcze większą skalę działają Japończycy. Jeśli pozostali najważniejsi aktorzy chcą zostać w grze, muszą robić to samo, bo spadnie relatywna konkurencyjność ich firm. W dobie zastoju gospodarczego i tak skrajnie nieodpowiedzialnej polityki finansowania prywatnych banków publicznymi pieniędzmi, jest to gra o sumie zerowej – zysk USA, to strata Europy, zysk Europy, to strata Japonii, zysk Japonii to strata Chin, i tak dalej. Siłą napędową i jednym z najważniejszych instrumentów „wojny walutowej” jest możliwość monetyzacji długu publicznego, np. poprzez dodrukowywanie pustego pieniądza. Innym, integralnym jej elementem jest handel wymienny pomiędzy danym rządem, a danym bankiem centralnym. Mówiąc wprost, za „zapewnienie płynności” w systemie bankowym właśnie owym pustym pieniądzem, BC skupuje państwowe papiery dłużne i tak powstaje swoistego rodzaju perpetuum mobile. Zwiększa to oczywiście ryzyko inflacyjne, od czterech lat nie przynosi to też żadnych pozytywnych rezultatów, bynajmniej nie pobudziło gospodarki, a banki wciąż potrzebują kolejnych transz pieniędzy, ale kto by się tym przejmował. Tym bardziej, że politycy na całym świecie zdają się mieć to samo motto życiowe: „nikt wam tyle nie da, co my możemy obiecać”. Szkoda, że wszyscy zapomnieli , jak się to skończyło w Hiszpanii, Portugalii czy Grecji.
To kto wygra ten konflikt i jakie będą tego konsekwencje?
Na poziomie społecznym konsekwencje są widoczne już dziś: kiedyś mieliśmy „przymusowych robotników”, a dziś mamy „przymusowych konsumentów”. Jak mówi wielu zachodnich analityków, świat zrobił krok dalej od utopii socjalizmu – wcześniej dążono do przejęcia kontroli nad produkcją, teraz nie chodzi już nawet o pracę, bo najważniejszym i stale rosnącym na znaczeniu elementem gospodarek jest dług. Czy nazwiemy to nową formą niewolnictwa, gdzie nawet rządy są tylko jednym z trybów, działających na rzecz korporacji transnarodowych, czy coraz popularniejszym określeniem „Casino Gulag”, w którym żyje się po to, żeby wydawać i za dużo nie myśleć – poza poziomem semantycznym nie ma to żadnego znaczenia. Za wszystko inne zapłacą podatnicy, a szok hiperinflacyjny, do jakiego ta polityka musi doprowadzić, będzie ogromny. Z nauki ekonomii jasno wynika też, iż popyt związany jest z produkcją, a inwestycje z oszczędnościami. Podatkowa ofensywa w imię populizmu, skierowana w sposób szczególny na przedsiębiorców oraz preferencyjne traktowanie pożyczkobiorców względem oszczędzających przeczą nie tylko zdrowemu rozsądkowi – to po prostu nie może się udać, nieważne kto i jakimi związkami frazeologicznymi czy półprawdami będzie zaklinał rzeczywistość. Jeśli chodzi o zwycięzców – wygra ten, kto zgromadzi jak najwięcej złota i na nim oprze swoją walutę. Na papierze najwięcej kruszcu wciąż posiadają USA, jednak nie jest tajemnicą, że nikt od kilku dekad ich złota nie widział. Najprawdopodobniej sporą jego część wyprzedali w latach 70. i 80. XX wieku. O Chinach już wspominałem i to one zdają się prowadzić w tym wyścigu, zagadką pozostają Rosjanie, którzy też gromadzą zapasy złota w ogromnych ilościach, nie przykuwając przy tym uwagi całego świata. Zwycięstwo Chin oznaczać będzie koniec panowania dolara czy jak kto woli „petro-dolara” i daleko idące zmiany w układzie globalnym, w tym i cenach surowców.
Jeśli przyjąć stwierdzenie, że pieniądz papierowy traci na wartości, to czy istnieje jakakolwiek do niego alternatywa? Jest coś jeszcze poza złotem?
Ja bym przekornie poszedł krok dalej – papierowy pieniądz nie powinien mieć już żadnej wartości, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że składa się na nią kwestia zaufania. 70% transakcji na giełdach prowadzą komputery i dzięki temu wszystko to się jeszcze jakoś trzyma. Najlepsze inwestycje w latach 2001-2011 to: ropa – ponad 370% zysku, złoto – ponad 580% zysku i… srebro – 900% zysku. Do tej grupy dołączyłbym wirtualną walutę Bitcoin, której potencjał jest ogromny, a po ostatnich atakach internetowych na jej posiadaczy w postaci rozproszonej odmowy usługi, tzw. DDoS, czyli Distributed Denial of Service, wskutek której klienci nie mogli się dostać na swoje konta, co doprowadziło do paniki, jej strukturę bezpieczeństwa udało się jeszcze bardziej skonsolidować. Szacuje się też, że rynek Bitcoina może osiągnąć w ciągu 5 lat 100 mld USD. To ponad 10-krotny wzrost, w stosunku do stanu obecnego. Jego atutem jest bez wątpienia wygoda – ze sztabkami złota i srebra nie jest tak łatwo przekraczać granicę, jak z laptopem czy smartfonem. Co prawda przeciwników tej wirtualnej, ale jakże praktycznej alternatywy dla banków jest wielu. Wiadomo, że większość z nich pracuje w mediach, których udziałowcami są korporacje finansowe. Może dlatego też zdarzają się głosy, że Bitcoin, ze swoją anonimowością, może dezintegrować państwa i niszczyć więzy społeczne poprzez fakt, że ludziom łatwiej byłoby unikać płacenia podatków. Nie wiem w jakim świecie żyją niektórzy tzw. „eksperci”, ale dla mnie tacy „finansowi patrioci” na etatach w zagranicznych bankach są nie tylko zabawni, ale też sami bardziej przyczyniają się do dezintegracji na poziomie państwowym czy społecznym, niż ludzie, którzy mają dość bycia oszukiwanymi.
Rozmawiał Kamil Smogorzewski
Wywiad ukazał się pierwotnie na stronie Fundacji Energia dla Europy.
Adam Lelonek jest wykładowcą Wyższej Szkoły Cła i Logistyki, doktorantem Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, szefem Działów Wschód i Ameryka Północna na Portalu Spraw Zagranicznych, ekspertem Fundacji Energia dla Europy oraz założycielem strony Inny Wymiar MSP (www.facebook.com/innywymiarmsp).