Magdalena Górnicka: Ameryka się zamyka?
Ameryka ma przestać pełnić rolę światowego policjanta i powrócić na stabilny kurs polityki zagranicznej obrany po II wojnie światowej. Długi pokój, z więcej niż jednym supermocarstwem, wydaje się dla USA najlepszym rozwiązaniem na niepewne czasy kryzysu gospodarczego.
Tuż po nominacji Hillary Clinton na sekretarza stanu, pojawiły się głosy sugerujące, że nowa szefowa dyplomacji będzie chciała za bardzo angażować Amerykę "w nie jej sprawy" hen, za oceanem.Fareed Zakaria, autor słynnej książki "Post-American World" o świecie, w którym dominacja USA dobiega końca, napisał w "Newsweeku", że nadszedł najwyższy czas, by Stany odstąpiły od wprowadzonej przez George'a W.Busha doktryny jednobiegunowego systemu międzynarodowego. Zakaria nie chce pamiętać, że jednobiegunowy system z Ameryką na czele istniał na długo przed 11 września, "zapomina" o upadku ZSRR i czasach prezydentury Busha seniora, czy - przede wszystkim - Clintona, z interwencjami w Iraku, Somalii, Bośni czy Kosowie.
Jednak świat wtedy był inny - nie było terroryzmu na globalną skalę (a przynajmniej nie istniał on w powszechnej świadomości przeciętnego Amerykanina), Rosja była dławiona wewnętrznymi przepychankami epigonów ZSRR, a Chiny ciągle jeszcze były określane jako kraj Trzeciego Świata. Ciągle mocna była Europa Zachodnia.
Dzisiaj natomiast Amerykanie nie chcą nieść krzyża za Gruzję. Nie będą grozić Rosji, bo po co? Kolejna zimna wojna nie ma sensu, poza tym Rosja tylko pogrozi palcem - jest w końcu narodem cywilizowanym. Chiny - nawet nie ma mowy o jakimkolwiek rzucaniu wyzwania! - przecież to głównie Chińczycy finansują amerykański deficyt płatniczy.
Gdy dwanaście lat temu Peter Schweizer i Caspar Weinberger napisali książkę "Następna wojna światowa", wieszczącą m.in. odrodzenie imperializmu w Rosji, a także próby ugłaskania nowego imperium przez Europę, krytycy wyśmiali autorów nazywając ich wywody "bełkotem zimnowojennych dinozaurów". Wtedy Rosja pogrążona była w kryzysie podobnym do tego, w jakim dzisiaj są pogrążone USA, i nic nie wskazywało na to, że szybko - jeśli w ogóle - się podniesie. A jednak.
Inna wizja autorów - zamach terrorystyczny islamskich terrorystów, a także zupełny brak przygotowania na to wydarzenie amerykańskich władz, także - niestety- się sprawdziła. Inne, prognozowane przez Schweizera i Wenbergera scenariusze, nie urzeczywistniły się - np. inwazja Chin na Tajwan - ale nie można przecież mówić "nigdy".
Obciążeniem wszystkich politologów snujących przewidywania co do światowej polityki, jest postrzeganie świata w teraźniejszych kategoriach i przyjmowanie pewnych reguł a priori.
Dzisiaj powrót po polityki izolacjonizmu jest dla USA niemożliwy. Nawet jeśli wycofają wojska z Iraku (choć przecież nie nastąpi to z dnia na dzień), pozostanie np.Afganistan, którego przecież nie można ot, tak sobie porzucić.
Prezydent elekt, Barack Obama, doskonale rozumie zmęczenie społeczeństwa udziałem w "cudzych" wojnach. W chwili zagrożenia wewnętrznego bowiem, a takim jest kryzys gospodarczy, normalne jest, że człowiek ratować chce ratować siebie i swoją rodzinę. Czy oznacza to, że USA tylko udawały Prometeusza demokracji?
Historia uczy, że Stany Zjednoczone, wychodząc od interesów partykularnych i egoistycznych, dochodzą do interesów powszechnych i uniwersalnych. Tak było z zaangażowaniem się np. w obie wojny światowe.
Możliwe, że Barack Obama chce, by Amerykanie sami znowu "dojrzeli" do przełożenia ich własnych, krajowych interesów, na arenę polityki międzynarodowej. Gdy tylko nadejdzie odpowiednia chwila (a ta powinna nadejść prędzej niż później - przecież Amerykanie nie odgrodzą się od świata!) - najlepszym wykonawcą polityki "wielkiego powrotu" będzie Hillary Clinton. Sam Obama - choć nieobce są mu izolacjonistyczne ciągotki - nie ma zamiaru oddawać przywództwa Ameryki w świecie.
Paradoksalnie - nowy prezydent chce skupić się na polityce wewnętrznej i jednocześnie oczekuje, że cały świat będzie trwał nieruchomo, utrzymując USA na szczycie drabiny wpływów.
Efektywność działania przyszłej administracji wymaga chyba rewizji tych poglądów. Kampania wyborcza się skończyła, nie można dłużej godzić ognia z wodą.
Barack Obama ma ogromny atut, którego nie miał (albo miał, ale szybko zmarnował) jego poprzednik - soft power. Nowy prezydent Stanów Zjednoczonych cieszy się w świecie dużą popularnością, w niektórych krajach nawet większą niż w samych USA. Grzechem byłoby tego nie wykorzystać. Obama - z racji wieloetnicznego pochodzenia, będzie przez wiele państw odbierany jako sprzymierzeniec, czy "swój". Napotkałby on więc znacznie mniejszy opór przed ingerowaniem USA w wydarzenia na arenie międzynarodowej.
Ingerowanie - co ważne - przez przykład, a nie przez siłę militarną. Natura ludzka jest tak skonstruowana, że marchewką można zdziałać więcej niż kijem. Nie znaczy to jednak, że można tak rozwiązać każdą kwestię. Wiele jednak – tak: przede wszystkim problemy regulacji ekologicznych, walki ze światowymi epidemiami czy regulacje handlowe.
Co więcej – wiele tzw. strategicznych umów gospodarczych (np. na dostawy surowców) lepiej negocjować z pozycji równorzędnego partnera. Strategiczny to bowiem długoterminowy, czego nie można powiedzieć o dynamicznie zmieniającej się rzeczywistości.
Słabe Stany Zjednoczone, a nawet wrażenie słabych Stanów Zjednoczonych, wytworzy próżnię, którą wypełnić mogą siły niekoniecznie demokratyczne i sprzyjające międzynarodowej stabilizacji.
Obama zdaje sobie sprawę, że ma być przede wszystkim prezydentem USA, a dopiero potem Barackiem Obamą.
I chociaż ten drugi być może wolałby zamknąć się w domu, pierwszy musi iść na przyjęcie - bo tak wypada - nawet do nie lubianych sąsiadów.
Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża jedynie prywatne poglądy autora.