Magdalena Górnicka: Nobel dla Obamy - usprawiedliwienie sprawiedliwej wojny
Do niedawna Barack Obama sam się przedstawiał jako dowód zrealizowanego American Dream. Ostatni raz uczynił tak w Kopenhadze, gdy walczył o organizację olimpiady w Chicago.
Nadaremnie.
W Oslo nie ryzykował: chociaż pokojowego Nobla dostał Obama – mesjasz globalnej polityki, w twardej i do bólu realistycznej codziennej polityce mesjanizm nie popłaca. Zwłaszcza, że w pragmatycznej Ameryce, przy dwucyfrowej stopie bezrobocia, mesjanistyczna otoczka i tak kwestionowanego wyróżnienia (wg sondażu Quinnipac University z 8 grudnia tego roku, zaledwie 26 proc. Amerykanów uważa, że Obama całkowicie zasłużenie otrzymał nagrodę Nobla), tylko rozjuszyłaby wyborców. Pamiętajmy przy tym, że poparcie dla prezydenta spadło poniżej 50 proc., a decyzja o wysłaniu dodatkowych sił do Afganistanu – rażąco rozmija się z tym, co zapowiadał podczas kampanii wyborczej.
Przemówienie w Oslo wygłaszał Obama „narodowy”: prezydent Stanów Zjednoczonych, a nie gwiazda globalnej pop-polityki. Nie piętrzył metafor, nie przywoływał anegdot biograficznych, nie obiecywał niemożliwego. Przeciwnie: odwołując się do polityki ostatnich lat, podkreślił jej sprzeczność z amerykańskimi ideałami: jakby dodatkowo, tłumacząc się między wierszami ze swoich działań motywowanych pragmatyką polityczną, dalekich od górnolotnej retoryki.
W kontekście polityki międzynarodowej, prezydent USA musiał poszukać modelu łączącego pragmatykę działań z pewnym ładunkiem ideologicznym. Bez niego bowiem niemożliwe szukanie jakiegokolwiek porozumienia z innymi państwami: mielibyśmy wojnę wszystkich ze wszystkimi.
Obama szukał, i najwidoczniej znalazł: odbierając Pokojową Nagrodę Nobla, przedstawił się jako zwolennik koncepcji wojny sprawiedliwej. I chociaż zasadniczo tę teorię głoszą amerykańscy neokonserwatyści, trzeba pamiętać, że nie jest ona klasycznym realizmem politycznym, który nie stosuje kategorii moralnych do polityki międzynarodowej.
„Moralnie uzasadnione użycie siły” brzmi nieco jak echo z przemówień George’a W. Busha. Jednak Obama – powtarzając frazy swojego poprzednika – cały czas daje do zrozumienia, że jest świadom możliwości ich nadużycia i instrumentalizacji. I to właśnie te dwie ostatnie kwestie są czymś złym, a nie samo użycie siły w „słusznej” sprawie.
Paradoksalnie, przy okazji odbierania nagrody za zasługi dla pokoju na świecie, Barack Obama – z wykształcenia prawnik – wygłosił mowę obronną wojny. Ale wojny cynicznej i imperializmu, lecz wojny jako „dziejowej konieczności”, wynikającej z nieredukowalności pewnych konfliktów.
Pokojowego Nobla dostał Obama – kandydat. Nagrodę w Oslo odbierał Obama – prezydent. Po dziesięciu miesiącach prezydentury co nieco zdążył się już dowiedzieć o mechanizmach sprawowania władzy.
Podczas kampanii wyborczej dumnie podkreślał, że w przeciwieństwie do Hillary Clinton, nigdy nie poparł wojny w Iraku. Owszem, ale był wtedy tylko stanowym senatorem, taka deklaracja nic go nie kosztowała.
Clinton natomiast znajdowała się już od lat o wiele bliżej tych kręgów władzy, w których dziś obraca się Obama, i miała świadomość realnych możliwości działania.
W którą stronę pójdzie Obama? Nagroda Nobla może stać się dla niego znakiem ostrzegawczym, który w odpowiednim momencie go zatrzyma. Znakiem, którego nie miał George W. Bush.