Magdalena Górnicka: Oui, on peut
Gdyby prezydenta USA mogli wybierać Francuzi, Barack Obama mógłby już pakować walizki i wprowadzać się do Białego Domu. Powściągliwi i krytyczni wobec własnych polityków, mieszkańcy Francji dali porwać się Obamamanii.
Chociaż Hillary Clinton jeszcze nie złożyła broni, wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że demokratycznym pomazańcem zostanie senator z Chicago. Nie mogąc liczyć na superdelegatów, którzy „sprzedali” swoją ulubienicę, byłą pierwszą damę mogą uratować tylko głosy zwykłych delegatów ze „zbuntowanych stanów”, na czele z Florydą.
Tamtejsi Demokraci przeprowadzili prawybory wcześniej, niż wynikałoby to z ustaleń centralnych władz partii. Za karę miejscowi delegaci nie będą mieli prawa głosu podczas letniej konwencji.
Tymczasem Barack Obama nie tylko zyskuje na popularności w swoim kraju, ale i za granicą.
Sondaże przeprowadzane w krajach Unii Europejskiej pokazały, że mylna jest obiegowa opinia o tym, że Europejczycy wolą Hillary.
Europejczycy przede wszystkim nie chcą Busha i do ustępującego prezydenta właśnie porównują całą trójkę kandydatów. I każde z nich wypada w owym porównaniu korzystnie.
Najjaśniej błyszczy jednak Barack Obama. Po pierwsze dla tego, że reprezentuje zupełnie odmienny od europejskiego styl uprawiania polityki. Mieszkańcy Starego Kontynentu przyzwyczajeni są do stetryczałych, „gadających głów”, którzy stronią od ludzi.
Obama to gwiazda w hollywoodzkim stylu. Młody, rzutki, porywający. Pięknie mówi, umie słuchać. I – co ważne – to, co mówi, jest do przyjęcia dla Europejczyka, bez względu na poglądy polityczne. Różnica między lewicowością Obamy a lewicowością europejskiej socjaldemokracji jest ogromna. Dlatego socjaldemokrata może poprzeć senatora z Illinois bez wyrzutów sumienia. To samo może zrobić prawicowiec – wszak Obamie daleko do ciemnych typów z lewej strony rodzimej sceny politycznej.
Najbardziej ciemnoskórego kandydata Demokratów pokochała Francja. Zapewne po części wynika to z uosabiania przez Obamę oświeceniowych ideałów z czasów Wielkiej Rewolucji z „wolnością, równością i braterstwem” na czele. Co więcej, w laickiej Francji skandale religijne z Jeremiahem Wrightem przeszłyby bez większego echa. Podobnie jak „muzułmańska” przeszłość. Obamomania trafiła też na dobry moment: ogólnokrajowy kryzys prawicy. Prezydent Nicolas Sarkozy, twarz nie tylko francuskiej, ale i europejskiej prawicy, ma fatalne notowania w sondażach. Frakcja ta nie popisała się również w tegorocznych wyborach municypalnych. Na gwałtowny zwrot ku lewicy Francuzi nie są jeszcze gotowi, więc szukają kandydata kompromisu i marzą o swoim Obamie.
Grupa intelektualistów francuskich założyła Le Comité Français de Soutien à Barack Obama – organizację mającą na celu wspieranie senatora z Illinois w drodze do Białego Domu.
Wśród osób zaangażowanych w działalność komitetu znaleźli się Bernard Henry Levy, Pierre Bergé [współzałożyciel Yves St. Laurent i propagator edukacji o zapobieganiu zakażeniom wirusem HIV], Sonia Rykiel [projektantka mody] czy znany filmowiec Frédéric Mitterand.
Jak widać, profil społeczny francuskiej gwardii Obamy nie różni się wiele od jej amerykańskiego pierwowzoru: i tu, i tu, Demokrata może liczyć na lewicujących intelektualistów i przedstawicieli sztuki i show biznesu.
Le Comité Français de Soutien à Barack Obama wydaje się być inicjatywą czysto ideologiczną. Jego członkowie twierdzą, że nie mają realnego wpływu na to, kto zamieszka w Białym Domu. I mają rację – jeśli za realny wpływ przyjmiemy prawo do głosowania w amerykańskich wyborach. Samuel Solvit, przewodniczący organizacji, jest zdania, że w dzisiejszym zglobalizowanym świeci to, kto zostanie prezydentem najpotężniejszego – ciągle – światowego imperium, leży w interesie wszystkich ludzi. W gestii mieszkańca Białego Domu leży nie tylko wprowadzenie powszechnego ubezpieczenia zdrowotnego w swoim kraju, ale i wypowiadanie wojen zmieniających geopolityczną mapę świata.
Wobec tak wielkiej odpowiedzialności nie można polegać na przypadkowym człowieku.
Solvit uważa, że jedyną osobą, która może zmienić dotychczasową, agresywną i buńczuczną politykę międzynarodową Ameryki, jest Barack Obama.
Tylko senator z Chicago będzie w stanie nie tylko posprzątać bo Bushu wycofując wojska z Iraku, ale przewartościuje amerykańskie metody prowadzenia polityki zagranicznej.
Zapowiedź dialogu z Iranem jest tego najlepszym przykładem. Obama to otwartość i brak kompleksów. Zwolennik rozmowy, a nie rozwiązań siłowych, którym tak niechętnie przyglądają się Francuzi.
Gdyby w Białym Domu zamieszkał Barack Obama, Francja bez obaw mogłaby wracać na łono militarnych struktur NATO, wiedząc, że jej żołnierze nie zostaną bezsensownie wysłani na drugi koniec świata, gdzie będą strzelać do dzieci. I nie będą ginąć od strzałów tychże uzbrojonych po zęby i fanatycznie walczących ze zgniłym zachodem dzieci.
Le Comité Français de Soutien à Barack Obama postawił sobie za cel wszczęcie ogólnokrajowej dyskusji o roli USA w polityce międzynarodowej, o globalizacji, o konfliktach, przed którymi stanie w przyszłości zachodnia cywilizacja. O prawach człowieka, ekologii – kwestiach, w których bez Ameryki nie można zdziałać nic.
Komitet organizuje konferencje, stara się zaistnieć w mediach. Na YouTube uruchomili specjalny kanał z filmikami poświęconymi Obamie, a na Facebooku kilkanaście grup zrzeszających francuskich Obamomaniaków. Sprzedają też koszulki z wizerunkiem senatora i tłumaczenia wszystkich jego książek.
Francuzi pokochali Obamę tak, jak półtora roku temu pokochali Sarkozy’ego. Istnieje szansa, że ta miłość potrwa dłużej. Barack Obama wszak nie będzie rządził ich krajem.