Magdalena Górnicka: Punkt widzenia a punkt siedzenia
Dopóki jest się tylko kandydatem, można nazywać nowego prezydenta Rosji uzurpatorem i boleć nad upadkiem demokracji w tym kraju. Ale gdy już jako pełnoprawny mieszkaniec Białego Domu przyjdzie robić z Rosją interesy, litery KGB w oczach premiera Putina nie będą w ogóle przeszkadzać. Ba, nie przeszkadzałyby nawet gdyby prezydent Miedwiediew wytatuował je sobie na czole.
Najgwałtowniejszym krytykiem kultury politycznej Rosji jest John McCain. Nie tylko dosadnie wypowiada się na temat legalności wyboru Dimitrija Miedwiediewa, ale zapowiada też bezkompromisowe stanowisko w sprawie tarczy antyrakietowej. Nie obchodzą go resentymenty upadłego imperium sowieckiego do dawnej strefy wpływów w Europie Środkowo-Wschodniej.
Wydaje się to szczerą deklaracją. McCain, który podczas wojny w Wietnamie, sześć lat spędził w komunistycznym więzieniu, zdążył przekonać się na własnej skórze, na czym polega demokracja ludowa. Dlatego też nienawiść republikańskiego kandydata do wszelkich form despotyzmu i naruszania zasady suwerenności narodu, jest silniejsza niż obecnie rządzących w Waszyngtonie neokonserwatystów. Owszem, ich pokolenie też naznaczone jest Wietnamem i zimną wojną. Ale dyplomacja Busha ma głębokie korzenie przede wszystkim w ideologii. Ideologii w pewnych momentach przechodzącej w sacrum. Takie uzasadnianie postępowania na arenie międzynarodowej jest możliwe tylko w dalszej perspektywie. Cele krótkoterminowe muszą mieć podstawy zdroworozsądkowe, pragmatyczne. Rozłożenie akcentów jest wygodne – pozwala uniknąć dysonansu poznawczego i krytyki ze strony własnych wyborców. Tłumaczenie ideologią strategii ma usprawiedliwić nawet najbardziej brudną moralnie taktykę. Tak właśnie zachowuje się administracja Busha w stosunku do Putinowskiej Rosji.
Ostrożniejsze podejście McCaina do polityki rosyjskiej wynika przede wszystkim ze zdroworozsądkowego oglądu. Choć i senator z Arizony nie prowadzi polityki całkiem wolnej od emocji, często nie przebiera w słowach.
Kurs Johna McCaina po zamieszkaniu w Białym Domu musiałby złagodnieć. Prezydentowi najpotężniejszego, i – jak lubią podkreślać sami Amerykanie – najbardziej cywilizowanego państwa na świecie nie wypada zachowywać się jak byle dyktatorowi bananowej republiki ani tłuc butem w mównicę, jak byle chłopu z kołchozu.
Jeśli prezydentem USA zostanie McCain, zmiana jego odpowiednika w Rosji, będzie prawdziwym darem niebios. Dimitrij Medwiediew, o którego planach polityki zagranicznej nie wiemy zbyt wiele, zapowiadany jest jako Putin light, z czego właśnie owo „light” odnosi się do areny międzynarodowej. Miedwiediew w polityce wewnętrznej będzie zdominowany przez swojego premiera. Natomiast na forum międzynarodowym wsparcie Putina będzie nie do zaakceptowania. I tutaj mamy miejsce dla McCaina: silna osobowość Republikanina może, o ironio, wypełnić lukę po Putinie i stanowić dla Miedwiediwa słodko-gorzkie wsparcie. Słodkie – w przypadku inicjatyw zgodnych z misją amerykańskiej dyplomacji. Gorycz będzie natomiast odczuwalna dopóty, dopóki nowy rosyjski prezydent nie zerwie się ze smyczy swojego poprzednika. Do tego czasu Miedwiediew może odbijać się między Putinowską koterią a sceną międzynarodową zdominowaną przez Amerykę, jak piłeczka tenisowa.
Jeśli w Białym Domu zamieszka Demokrata, sprawa wcale nie będzie prostsza.
Hillary Clinton, choć wyrosła na gruncie buntu przeciwko Wietnamowi i jest daleka od „jastrzębiego” rozumienia amerykańskiego patriotyzmu, jest twardą zawodniczką i wytrawnym politykiem.
Wie, że sam konflikt interesów, nie wystarczy, by wszczynać wojnę – obojętnie, czy zimną, czy gorącą.
Jest natomiast nieustępliwa w negocjacjach. Jej – ewentualną – przyszłą politykę wobec Rosji odzwierciedla najlepiej stosunek do tarczy antyrakietowej: najpierw trzeba porozmawiać.
Hillary nie waha się użyć siły (vide: głosowanie za inwazją na Irak). Jednak jako prezydent pomyślałaby sto razy, zanim zdecydowałaby się na podjęcie podobnych decyzji. Przede wszystkim: ze względu na opinię publiczną, która od czasu Iraku, nie będzie popierać dyplomacji siły, jeśli nie będzie ku temu ważnych powodów.
I dla Clinton Miedwiediew jest łatwiejszym partnerem niż Putin. Cień tego ostatniego być może będzie zmiękczał dyplomację Hillary, ale nie twarzą w twarz będzie musiała stanąć „tylko” z Miedwiediewem. Wydaje się, że i nowy prezydent Rosji powinien trzymać kciuki za panią Clinton: mogłaby wprowadzić go w arkany demokratycznej gry na arenie międzynarodowej, bez tupania nogą i zakręcania kurka z gazem.
Wymagający partner to najlepszy sposób, żeby nauczyć się rywalizować: nie da nam forów, co więcej, wytknie błędy, ale pomoże też wyciągnąć wnioski, dzięki którym w końcu odniesiemy zwycięstwo.
Barack Obama tylko pozornie wydaje się najlepszym dla Miedwiediewa rozwiązaniem. Owszem, tak samo młody, rzutki, zielony w polityce międzynarodowej. Ale tutaj podobieństwa się kończą, a zaczyna przepaść... ideologiczna. Obama w swojej polityce silnie kieruje się ideologią, czego najlepszym dowodem było jego niedawne przemówienie w Pensylwanii, w którym poruszył kwestię rasową. Jako prezydent Barack Obama będzie czuł się misjonarzem niosącym kaganek światła amerykańskiej wspaniałości wszystkim narodom świata. Każde państwo, nawet to niezbyt demokratyczne, ma paść na kolana przed apostołem amerykańskiego snu. Zmiana podejścia na bardziej realistyczne zajmie prezydentowi Obamie trochę czasu. Owo „trochę” może znaczyć jednak „trochę za dużo” i Miedwiediew może przez ten czas przejąć od Putina najgorsze sposoby prowadzenia polityki zagranicznej. Brak amerykańskiego oporu utwierdzi go tylko w takim postępowaniu i wieszczona liberalizacja dyplomacji Kremla pozostanie pobożnym życzeniem.
Dlatego Obama nie powinien od samego początku głosić na prawo i lewo, że on tarczy przeciwrakietowej w Polsce i Czechach budować nie chce. Niech zaprosi Rosjan do stołu, popyta, ponegocjucje, wybada. Dyplomacja, zwłaszcza dyplomacja amerykańsko-rosyjska, musi być dialogiem, a nie pojedynkiem na miny.
Stany Zjednoczone, pozbawione maski Busha – nieudacznika i Rosja, bez wykrzywionego grymasu Putina – autokraty, może nie zostaną od razu najlepszymi przyjaciółmi. Ale w zglobalizowanym świecie, gdzie z Waszyngtonu do Moskwy jest rzut beretem, nie opłaca się nie mieć dobrych stosunków z sąsiadem. Zwłaszcza, że trudno się ot, tak obrazić i zamknąć za żelazną kurtyną.