Magdalena Górnicka: Falstart?
Prawie 60% Amerykanów uważa, że kampania przed wyborami prezydenckimi w 2008 zaczęła się zbyt wcześnie. Na dobrą sprawę potencjalni kandydaci na mieszkańców Białego Domu, rozpoczęli swoje działania jeszcze przed ostatnimi wyborami prezydenckimi.
USA jest podawane jako przykład państwa, w którym kampanie wyborcze to istny majstersztyk. Politycy innych krajów z lepszym lub gorszym skutkiem starają się kopiować niektóre amerykańskie pomysły – doskonałym przykładem jest wczesny (jak na polskie warunki) start kampanii prezydenckiej Lecha Kaczyńskiego, czy „odświeżone” przez PiS i PO reklamówki wyborcze z czasów Reagana.
Amerykańskie życie polityczne jest jak Nowy Jork – miasto, które nigdy nie śpi. Politycy są dyspozycyjni 7 dni w tygodniu 24 godziny na dobę i zawsze tryskają energią niczym króliczki Energizera. Oczywiście, oprócz głównych kandydatów na głowę państwa, nieustannie czuwa cały zastęp doradców, specjalistów od przemówień, PR-u, konsultantów, psychologów czy nawet duchownych. Ich głównym zadaniem jest to, by polityk, dla którego pracują, był zawsze gotowy do zabrania głosu w ważnej sprawie – w tej nieważnej również , pod warunkiem, że będzie odpowiednio nagłośniona medialnie. Za każdym razem musi zaprezentować własne, oryginalne zdanie – prawiąc farmazony nie przyciągnie uwagi mediów.
Do wczesnego startu wyścigu wyborczego bardziej sceptycznie nastawieni są Republikanie – aż 70% z nich twierdzi, że kampania zdobycia Białego Domu zaczęła się za szybko.
Demokraci są podzieleni: 45% jest tego samego zdania, co Republikanie, ale i 45% uważa, że kampania toczy się we właściwym tempie.
Fakt, że działania wyborcze zaczęły się jeszcze przed ostatnimi, wygranymi przez Busha wyborami, można tłumaczyć specyfiką amerykańskiego systemu politycznego.
Mianowicie: zanim dwójka kandydatów reprezentująca dwie opcje polityczne zmierzy się w ostatecznym wyścigu, najpierw musi pokonać kolegów z własnej drużyny, czyli uzyskać nominację partyjną. Pierwsza część kampanii jest więc często walką bratobójczą – trzeba pozyskać najpierw poparcie wśród „swoich”. Bywa to trudne – kandydaci jednej frakcji reprezentują podobne poglądy i często mają takie samo zdanie w ważnych kwestiach.
Nie można więc uciekać się do bazowania na kontrastach i przeciwieństwach, jak ma to miejsce w drugiej części kampanii, gdy Demokrata ściera się z Republikaninem.
O otrzymaniu nominacji partyjnej często decyduje więc charyzma czy osobiste walory kandydata.
Doskonałym przykładem jest sytuacja w partii demokratycznej, w której początkowo „pewniakiem” była Hillary Clinton. Tymczasem jej planom zostania pierwszym prezydentem USA w spódnicy, zagroził Barack Obama – kompletnie nieznany członek stanowego kongresu w Illinois, którego gwiazda rozbłysła na konwencji macierzystej partii w Bostonie w 2004 roku. Swoim przemówieniem porwał nawet starych, politycznych wyjadaczy, którzy w swoim życiu słyszeli niejedno, a zwroty, których użył w owej mowie („Skinny kid with a funny name who believes that America has a place for him too”) – przeszły do klasyki obok sławnych wypowiedzi Kennedy’ego czy Reagana. Do tego ostatniego zresztą jest coraz częściej porównywany. Zważywszy, że ów prezydent zaliczany jest do jednego z najwyżej cenionych przywódców USA, to duży komplement dla tego 46-letniego syna Kenijczyka.
Magazyn „Time” uznał w tym roku Obamę za „jednego z najbardziej uwielbianych polityków Ameryki” – do tej pory w tej kategorii prym wiedzie John F. Kennedy. Pytanie tylko – jak długo jeszcze?
Najnowsze sondaże dają 2% przewagi czarnoskóremu senatorowi nad byłą pierwszą damą.
Hillary Clinton, która dała się poznać jako twarda zawodniczka, na pewno jednak nie odpuści.
To jej, która pierwsza spośród dzisiejszej „wielkiej czwórki” (Giulani, McCain, Obama i Clinton), rozpoczęła kampanię wyborczą, wczesny start zaszkodził najbardziej.
Wyborcy, atakowani jej wizerunkiem, poczuli się zmęczeni wszechobecnością pani Clinton.
Doradcy kandydatki zapomnieli chyba o prostej prawdzie, że im dłużej kogoś znamy, tym więcej dostrzegamy jego wad. Hillary Clinton rozpoczynała kampanię z rekordowym poparciem, które z czasem się wykruszyło. Gdyby kampania wyborcza zaczęła się później, nikt nie zdążyłby znudzić się byłą pierwszą damą i skierować swoją sympatię Obamę – w tym wypadku zadziałał znany w marketingu „efekt świeżości”.
Który z nich uśmiechnie się tryumfalnie? Przekonamy się już za rok.
Jedno jest pewne: kiedy kampania prezydencka dobiegnie końca, całą czwórkę na pewno połączy uśmiech ulgi.