Magdalena Górnicka: USA-Polska: Koniec romansu, czas na interesy
Trudno dziwić się Barackowi Obamie, że wstrzymał projekt budowy tarczy antyrakietowej. Dziwić się można jednak stylowi, w jakim to uczynił. A raczej jego braku.
Elementy systemu obrony przeciwrakietowej w Polsce i Czechach miały służyć interesom USA i bronić ten kraj przed ewentualnym atakom z Iranu. Polska, choć teoretycznie doskonale o tym wiedziała, umowę o tarczy potraktowała jako dowód sojuszu ze Stanami i - nieoficjalnie - jako zabezpieczenie przed Rosją.
Od początku z tarczą wiązane były nieadekwatne nadzieje, które z owej umowy usługowej (dla USA) zrobiły sojusz strategiczny broniący polskich żywotnych interesów.Wycofanie się amerykańskiego prezydenta z decyzji o budowie tarczy spowodowało więc lawinę porównań do Jałty, zdrady Zachodu, sprzedaży Polski Rosji - i to 17 września, w 60. rocznicę wkroczenia wojsk radzieckich.Wstrzymajmy się na chwilę z teoriami spiskowymi i przyjrzyjmy realiom politycznym.
Obama, który jako-tako rozwiązał kwestię Iraku (choć do spokoju i ostatecznego wycofania jeszcze daleko), na prawdziwą minę trafił w przypadku Afganistanu.
Wojna, która miała być rozprawą z Al-Kaidą, rozciągnęła się nie tylko w czasie, ale i przestrzeni (Pakistan!), a co najgorsze - wygląda na to, że po ewentualnym wymieceniu terrorystów, Amerykę czeka pilotowanie długiego i kosztownego procesu "nation building" - i to bez żadnych gwarancji sukcesu.
Tarcza w Polsce i Czechach to więc niepotrzebne Stanom tracenie pieniędzy, które trzeba przeznaczyć na Afganistan. Poza tym administracja Baracka Obamy nie chce iść na konfrontację z reżimem irańskim, przeciwko któremu miała być wymierzona tarcza.
Powściągliwa reakcja prezydenta USA na protesty po wyborach prezydenckich w Iranie była tego ostatecznym dowodem. Podobnie i z Rosją - Obama woli politykę appeasementu niż konfrontacji: nie tylko dlatego, że pojmuje stosunki międzynarodowe jako grę wielkich mocarstw, ale dlatego, że próbuje tę optykę łączyć z idealizmem i dyplomacją publiczną - budowaną poprzez media i działania propagandowo - wizerunkowe.
Pomimo zrozumienia przesłanek prezydenta Obamy, można się dziwić stylowi, w jaki zawiesił on plany budowy tarczy.
Trudno tłumaczyć to niewiedzą o tym, jakie znaczenie do owego programu przywiązywała Polska i Czechy. Jeśli tak było - to wina tkwi nie tylko w ignorancji Waszyngtonu, ale także Warszawy i Pragi - amerykańscy prezydenci nie mają czasu na zajmowanie się szczegółami i patrzeniu na prowadzoną politykę z punktu widzenia innych państw - także sojuszników. Od przypominania im o tym są doradcy czy lobbyści (takze parlamentarzyści). Tych jednak zabrakło.
O ile Obama, dzięki osobistym doświadczeniom, rozumie punkt widzenia np. narodów muzułmańskich, punktu widzenia środkowoeuropejskiego już nie rozumie. Dlatego zamiast płomiennego przemówienia mamy do czynienia z mało eleganckim wycofaniem się chociaż nie niespodziewanym.
Priorytetem polityki zagranicznej Baracka Obamy nie jest umacnianie sojuszu z krajami takimi, jak Polska. W końcu jesteśmy w NATO, UE, gospodarka nam rośnie, a Rosja - choć mąci, to nie zagraża bezpośrednio. W czym więc problem?
Obama rozumie znaczenie symboli w dyplomacji. Używa ich jednak bardzo ostrożnie - także w wyniku kilku "symbolicznych" wpadek Amerykanów, jak choćby ta z przyciskiem "resetującym" stosunki z Rosją.
Stosunek obecnej administracji amerykańskiej do Polski nieco przypomina stosunek do Izraela - chociaż ten ostatni jest nieporównywalnie bliższym sojusznikiem USA niż Polska, a i lobby proizraelskiego (bez którego poparcia nie da się wygrać w USA wyborów) nie można nawet porównywać do lichego lobby polskiego. Obama naciska na władze Izraela w sprawie Palestyńczyków, ponieważ doszedł do wniosku, że...może.
Podobnie i może zawiesić budowę tarczy w Polsce i Czechach. Po prostu ewentualne zyski przewyższają koszty, a naciskane kraje sojusznicze są tak dalece związane z USA, że chcąc - nie chcąc, w końcu pogodzą się z nowym kursem polityki zagranicznej Stanów.Z polskiej strony natomiast błędem był brak właściwej artykulacji tego, czym dla naszego kraju będzie budowa tarczy antyrakietowej.
Przecież tak naprawdę chodziło o zagwarantowanie sojuszu z USA.O ostatecznie przypieczętowanie, które zapobiegnie przyszłej "zdradzie Zachodu".
Polska chciała symboli, ale Amerykanie negocjowali projekt strategiczno-ekonomiczny, a nie symboliczny. Dlatego późniejsze redukcje, aż do ostatecznego wstrzymania projektu, Polacy odbierali jako pomniejszanie roli naszego kraju jako sojusznika USA.
Tymczasem dla rządu Stanów Zjednoczonych była to po prostu oszczędność i decyzja czysto pragmatyczna. Paradoksalnie - ten rozdźwięk w rozumieniu znaczenia tarczy pozwolił Barackowi Obamie na takie, a nie inne wycofanie się z projektu.
Ponieważ po stronie polskiej brak było twardych nacisków ekonomicznych (bo nam zależało na symbolice), zawieszenie budowy tarczy okazało się znacznie łatwiejsze, niż renegocjacja odpowiednich wskaźników i wytycznych.
Co dalej? Czy rozdzierać szaty i zrywać sojusz z USA?
Nie warto. Chociaż jesteśmy w Unii Europejskiej, w interesie Polski leży ścisły sojusz z Ameryką - ale oparty na pragmatyzmie. Chcąc odpowiednich rezultatów, trzeba się ich domagać - i to wprost, odpowiednio argumentując i przedstawiając sposoby pomiaru efektów. Bez uderzania w dramatyczny ton.
Prezydent USA nie na darmo ma bowiem przydomek "No Drama Obama".
Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża poglądy autora.