Magdalena Górnicka: Pentagon Papers doby internetu?
Tak przynajmniej twierdzi twórca WikiLeaks. Zarówno administracja Obamy, eksperci, jak i znaczna część dziennikarzy, są jednak bardziej wstrzemięźliwi w ocenach.
Czym innym jest opublikowanie ponad 90 tysięcy dokumentów dotyczących wojny w Afganistanie, a czym innym – pozwolenie trzem gazetom kształtującym światową opinię publiczną na wcześniejsze zapoznanie się z nimi i tym samym – zapewnienie szerokiego opracowania i komentarzy.
Tą pierwszą sprawą zajął się Pentagon, który bada źródło przecieku. Wśród dokumentów są bowiem tajne raporty sporządzane w ciągu ostatnich sześciu lat. Sekretarz obrony, Robert Gates, powiedział, że „problemy opisywane w materiałach nie są niczym nowym”. Zaznaczył, że fakt ujrzenia przez nich światła dziennego, może narazić amerykańskie wojska w Afganistanie, a także – zepsuć relacje USA z sojusznikami.
Chodzi zwłaszcza o pojawiające się sugestie, że pakistański wywiad miał wspierać działalność afgańskich talibów, walczących z Amerykanami.
Na podstawie opublikowanych materiałów będzie można też ustalić sposoby działania amerykańskich służb wywiadowczych, oraz poznać nazwiska tych Afgańczyków, którzy współpracowali z wojskami USA.
Jeszcze dalej w swych komentarzach poszedł admirał Michael Mullen, przewodniczący Kolegium Szefów Połączonych Sztabów, twierdząc, że założyciel WikiLeaks, Julian Assange, „może mieć krew na rękach”.
Assange stwierdził natomiast, że reakcje Pentagonu są przesadzone. W materiałach będących w posiadaniu WikiLeaks nie było żadnych supertajnych raportów, ani szczegółowych informacji o afgańskich informatorach. Dodał jednak, że raporty dokumentują każdy większy atak przeprowadzony przez wojska koalicji, w których ktokolwiek zginął lub został zatrzymany pod zarzutem działalności terrorystycznej.
Całe zamieszanie – rozpętane zostało w przededniu głosowania nad zwiększeniem budżetu na wojnę w Afganistanie. I chociaż upublicznienie dokumentów zrodziło w części – zwłaszcza demokratycznych – kongresmanów przekonanie o konieczności natychmiastowego wycofania się z Afganistanu, to budżet i tak został przyjęty – zwłaszcza dzięki silnemu poparciu Republikanów.
Przewodniczący senackiej komisji spraw zagranicznych, Demokrata John Kerry, ze stoickim spokojem zaznaczył, że dokumenty „nie ujawniają niczego, o czym już byśmy nie wiedzieli”.
Mimo tych zapewnień, warto zauważyć, że polityka wobec wojny w Afganistanie realizowana przez administrację Baracka Obamy, przez coraz większą część Demokratów jest uważana za zbyt jastrzębią.
Barack Obama – podczas kampanii wyborczej mocno opierający się na pacyfistycznych nastrojach i postawach społeczeństwa zmęczonego dwiema wojnami, po objęciu urzędu prezydenta stwierdził, że tak naprawdę „nie jest przeciwko wszystkim wojnom, lecz przeciwko tym głupim”.
Wszystko wskazuje na to, że sama strategia USA wobec Afganistanu raczej się nie zmieni. Zmieni się za to na pewno sposób komunikowania Obamy wobec członków jego partii. Demokraci czują się zaniedbani nadmierną ponadpartyjnością postępowania prezydenta. Zamiast walczyć o interesy swojej partii, Obama zajmuje pozycje bardziej kompromisowe, w centrum sceny politycznej.
Możemy śmiało stwierdzić, że to raczej prezydent wyborców niezależnych, niż zatwardziałych Demokratów.
Pamiętajmy, że w znacznej mierze to wyborcy niezależni przyczynili się do zwycięstwa Obamy. Ci wyborcy – niechętnie nastawieni wobec ideologii, zmęczeni krucjatami George’a W. Busha – poparli zapowiadającego „zmianę” Obamę po to, by do polityki zagranicznej wrócił spokój, rozsądek i umiarkowanie.
Oczywiście, sposób podejmowania decyzji o polityce zagranicznej jest w przypadku Obamy zupełnie różny od sposobu podejmowania decyzji przez Busha. Jakkolwiek obecny prezydent, o analitycznym stylu podejmowania decyzji, tygodniami zwlekał z zatwierdzeniem wysłania dodatkowych wojsk do Afganistanu (w tym czasie konsultując się z najlepszymi ekspertami i czytając opasłe opracowania i raporty), summa summarum podjął decyzję, którą jego poprzednik podjąłby wiedziony politycznym instynktem.
Tej różnicy w stylu pracy na co dzień nie widać. Wyborcy oceniają prezydenta po rezultatach, a więc po tym, jakie decyzje podejmie, a nie w jaki sposób – może nawet i rzucać monetą.
Długi i złożony proces podejmowania strategicznych decyzji w rządzie Obamy – chociaż prowadzony w ten sposób dla zapewnienia najlepszych rezultatów, w potocznym odbiorze budzi wrażenie braku aktywności i pasywnego podchodzenia do problemów.
Tak było z Afganistanem, ale tak również było z zamknięciem Guantanamo czy wyciekiem ropy w Zatoce Meksykańskiej.
Wracając jednak do drugiego – medialnego - aspektu sprawy z WikiLeaks, trzeba zauważyć zupełnie nowy model dziennikarstwa, w tym dziennikarstwa śledczego. Przede wszystkim – brak „Głębokiego Gardła” – informator jest dla dziennikarzy zupełnie nieznany, brak więc komentarza do dostarczonych materiałów czy bliższych okoliczności dotyczących przyczyn ich ujawnienia.
I chociaż WikiLeaks kreuje się na „ostatniego sprawiedliwego”, wiarygodność serwisu podważają przede wszystkim kontrowersyjne – często nie do końca poparte dowodami – wypowiedzi Juliana Assange’a. Jak choćby ta, że w ostatnio udostępnionych materiałach znajdują się dowody zbrodni wojennych. Brak konsekwencji w sprawie źródła przecieku oraz mocne twierdzenia, jak to, że upublicznione dokumenty to „współczesne Pentagon Papers”, zamiast nadawać całej sprawie większej rangi, tę rangę mocno kwestionują.
Ważniejsza jest kwestia ujawnienia dokumentów i tego, jak do tego doszło. Pamiętajmy, że chociaż administracja Obamy poszła najdalej w kwestii otwartości wobec obywateli (Open Gov), to dostęp u do wewnętrznych materiałów strzeże znacznie pilniej niż administracja Busha.
Czy jednak w dobie internetu jest to jeszcze możliwe? Zważywszy na rozwój cyberprzestępczości i niepokojące wyniki testów, wskazujące niewystarczające przygotowanie rządowych sieci na ataki hakerów, wycieki podobnych dokumentów mogą stać się ważnym rodzajem nowej broni. Szczególnie niebezpiecznej, bo podatnej na dowolną interpretację. Co mogą zrobić media? Ślepo podążać w tym tempie? Bo dzisiaj nie ma miejsca na dziennikarskie embargo – zawsze znajdzie się ktoś, kto je pierwszy złamie. Jedyne, co mogą, to odpowiednio komentować i przedstawiać kontekst całej sprawy. To jednak niezwykle trudne, bo umiarkowanie sprzedaje się…umiarkowanie.