Umowa, która miała wzmacniać polskie bezpieczeństwo
- Małgorzata Jastrzębska
Podpisana w sierpniu umowa z Amerykanami o budowie tarczy antyrakietowej na terytorium Polski nazwana została wielkim osiągnięciem gabinetu Tuska. Przyglądając się jednak drodze, którą przebyły polsko - amerykańskie negocjacje, należy stwierdzić, że popełniono dużo taktycznych błędów, które trudno będzie naprawić.
Miniony rok obfitował w ważne dla polskiej polityki zagranicznej wydarzenia. Nie myślę tu bynajmniej o ilości kłótni na linii premier - prezydent czy MSZ - prezydent. Jakkolwiek te niesnaski mogą przesłonić istotę prowadzenia polityki zagranicznej, to jednak przy rozpatrywaniu wysiłków podejmowanych przez rząd na arenie międzynarodowej należy skupić się na efektywności działań.
Problem w tym, że niektóre wydarzenia, które przez gabinet Tuska uchodzą za „osiągnięcia”, nie mogą być ocenione pod względem ich efektywności. Dlaczego? Albowiem są niedokończone, pozostawiono je w zamrażarce w oczekiwaniu na lepsze, bardziej przewidywalne czasy. Taka sytuacja ma miejsce w przypadku budowy elementów tarczy antyrakietowej w Polsce. Irytacja polityków polskich i amerykańskich rośnie, bo właściwie nie wiadomo, co polski rząd tak naprawdę sobie myśli.
Wielkim błędem gabinetu Tuska w sprawie tarczy antyrakietowej był brak dialogu z Rosją. Nie chodzi tu o zabieganie o zgodę Kremla na działania podejmowane przez Warszawę, ale zwyczajne, rutynowe konsultacje i wzajemne wyjaśnienie stanowisk. Owszem, powszechnie wiadomo, że Rosja to trudny partner w negocjacjach, mający poczucie swej nieskończonej potęgi i siły. Jednakże Polska, mająca ambicje współtworzyć Partnerstwo Wschodnie, musi przełamać lęk przed kontaktami z Moskwą. Nie można liczyć na to, że Amerykanie, skoro będą budować pod Słupskiem bazę rakiet, wyręczą nas w tych negocjacjach.
Pozycji negocjacyjnej Polski nie umocniły z pewnością sierpniowe wypowiedzi Witolda Waszyczkowskiego, głównego negocjatora w sprawie tarczy, przez rząd Tuska „odziedziczonego” jeszcze po ekipie Jarosława Kaczyńskiego. Waszczykowski w wywiadzie udzielonym jednemu z tygodników z przekonaniem opowiadał o kulisach polsko-amerykańskich rozmów, rzucając na premiera i szefostwo MSZ zdecydowanie negatywne światło. Według relacji ówczesnego wiceministra, strona rządowa miała celowo opóźniać finalizację negocjacji ze względów czysto propagandowych – podpisanie umowy już na początku lipca mogłoby bowiem zostań odczytane jako rezultat działań prezydenta Lecha Kaczyńskiego, umniejszając tym samym zasługi ekipy Tusk - Sikorski. Bez względu na zdecydowaną reakcję MSZ i kancelarii premiera (de facto dyscyplinarne zwolnienie Waszczykowskiego), ten niesmaczny przypadek podkopał wizerunek Polski jako racjonalnego partnera w rozmowach.
Uzgodnienie i podpisanie dokumentów, które nastąpiło w sierpniu w Warszawie, uznane zostało za fakt o strategicznym znaczeniu dla Polski. Faktycznie, obecność Amerykanów w Redzikowie i ich zadeklarowana pomoc dla polskiej armii pozwalają sądzić, że sojusz Warszawy i Waszyngtonu będzie wzmacniał pozycję obu państw. Tutaj znów pojawia się małe „ale”.
Problem w tym, że samo podpisanie dokumentów nie rozwiązuje problemu implementacji postanowień. Umowa póki co nie została ratyfikowana przez stronę polską. Ostrożność rządu Tuska w tym wypadku podyktowana jest względami pragmatycznymi a nie słupkami poparcia. Zmiany, które zachodzą obecnie w Stanach Zjednoczonych, a co za tym idzie niepewność co do kontynuacji projektu tarczy antyrakietowej, nakazują daleko idącą ostrożność premiera i jego ekipy. Ostatnie decyzje amerykańskiego Kongresu dotyczące zmniejszenia funduszy na instalację oraz sceptycyzm nowego prezydenta Baracka Obamy co do tarczy dają podstawy by sądzić, że umowa może zostać istotnie zmieniona lub nawet przestanie obowiązywać. Tym razem należy przeczekać huragan zmian, który przetacza się przez Waszyngton i podjąć odpowiednie kroki, gdy polityczna sytuacja za Oceanem się ustabilizuje.
Ponadto, wartość strategiczna samej umowy bywa częstokroć przeceniana. Dokument nie zawiera bowiem w żadnym miejscu zapisów przewidujących amerykańską pomoc na zasadzie automatyzmu w razie, gdyby bezpieczeństwo Polski było zagrożone. Nierozstrzygnięta pozostała też kwestia wsparcia USA podczas procesu modernizacji polskiej armii (wspomniano o tym jedynie w dołączonej do umowy deklaracji o charakterze stricte politycznym).
Jak już wcześniej zauważyłam, trudno jednoznacznie ocenić gabinet Tuska za politykę w sprawie tarczy antyrakietowej. Cieszy fakt, że po burzliwych, momentami dramatycznych negocjacjach, na czele z lipcowymi przepychankami (przypomnijmy- najpierw była „kontrolna” wizyta prezydenckiej minister Anny Fotygi w Waszyngtonie, później wystąpienie premiera z którego dowiedzieliśmy się, że warunki przedstawione przez Amerykanów są „niewystarczające”, następnie przesłuchanie ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego u prezydenta - tak zwana „Sprawa Asmusa” - a na koniec wizyta szefa MSZ w USA i „wyjaśnienie stanowisk” z Condoleezzą Rice), w połowie sierpnia udało się w końcu podpisać polsko - amerykańską umowę. Jednakże dotychczas nie widać wymiernych rezultatów tego porozumienia. Atmosfera, która unosi się wokół negocjacji w sprawie ulokowania elementów tarczy antyrakietowej jest dość kwaśna. Amerykanie zapewne na długo zapamiętają samolubne i rozchwiane stanowisko polskiej dyplomacji. A to nie jest dobry punkt wyjścia dla budowania strategicznego partnerstwa z państwem, które jest jedynym krajem mogącym uchronić nas przed atakiem rosyjskim. W razie gdyby Obama nie zdecydował się kontynuację projektu Georga W. Busha, Polska pozostawiona zostanie w sytuacji, gdzie USA mają jej dość, Unia Europejska jej nie ufa, a Rosja grozi i militaryzuje Obwód Kaliningradzki. W tej smutnej rzeczywistości pozostaje mieć nadzieję, że nowy gospodarz Białego Domu, wzorem panującej w Ameryce tradycji, postanowi doprowadzić do końca budowę tarczy antyrakietowej. W przeciwnym razie głównym przegranym będzie Polska.