Aleksandra Korycka: Rywalizacja czy Partnerstwo? Jaki model relacji transatlantyckich?
- Aleksandra Korycka
WSTĘP
To czy Unia Europejska i Stany Zjednoczone będą partnerami czy rywalami wydaje się być dyskusją między liberałami a realistami. Jednak weryfikacja modelu stosunków między dwoma bodajże najważniejszymi centrami gospodarczymi i politycznymi świata nie nastąpi w oparciu o aktualnie obowiązującą doktrynę lub poglądy polityków u steru rządów. Będzie to proces o wiele bardziej złożony i wynikający w dużej mierze z procesów gospodarczych zachodzących również poza tymi ośrodkami. Celem niniejszej pracy jest zatem właśnie prognoza modelu stosunków transatlantyckich w oparciu o uwidaczniające się dziś tendencje.
W zakresie polityki zagranicznej postaram się zaprezentować nie same relacje pomiędzy starym a nowym światem, ale zagadnienia związane z krajami trzecimi, gdzie podejście i interesy Unii i Stanów mogą się znacząco różnić. A takie rozbieżne stanowiska mogą natomiast silnie wpływać na wzajemne postrzeganie się obu podmiotów. Mimo to pewne odniesienie do głównych teorii stosunków międzynarodowych istnieje. O ile obecnie mamy do czynienia przeważnie z neoinstytucjonalizmem w relacjach USA - UE, to w przyszłości możemy spodziewać się przeważenia szali w stronę rywalizacji. Jak będzie wyglądał ten przyszły świat?
POLITYKA ZAGRANICZNA
Dzisiejsza sytuacja rysuje się następująco: USA są jedynym mocarstwem uniwersalnym i dominują nad krajami UE zarówno gospodarczo jak i militarnie. Potencjał sił konwencjonalnych pozwala im na interwencję w każdym zakątku globu (nie zawsze skuteczną jak się okazuje, ale groźba zawsze istnieje), a zwycięska po upadku komunizmu ideologia dodaje Amerykanom pewności siebie i wiary, że wypełniają światową misję demokratyzacji. Jednak następuje tu pewien paradoks: jak pisze Emanuel Todd "im bardziej świat odkrywa demokrację i uczy się żyć bez Ameryki, tym bardziej Ameryka przestaje być demokratyczna [dość wątpliwy wynik wyborów przed pierwszą kadencją George'a W. Busha] i odkrywa, że nie może obejść się bez świata"[1]. Podobnie ujmuje to Francis Fukuyama wskazując na globalny triumf demokracji i liberalizmu gospodarczego, a co za tym idzie koniec historii i nieprzydatność Ameryki.
Tak więc obok kolosa z zachodniej półkuli stoi Unia Europejska. Póki co często podzielona politycznie, ale z potencjałem ludnościowym i gospodarczym co najmniej dorównującym Stanom. Integracja europejska, jak by nie patrzeć, wiele zawdzięcza inicjatywie USA po II wojnie światowej i choć pojawiają się rozbieżności, zwłaszcza co do wspólnej polityki obronnej lub małe wojny celne (ostatnio w przemyśle stalowym, czy spór z Kanadą o łowiska na Atlantyku), to jednak Wielki Brat jest z pewnością zadowolony, że wreszcie ma do czynienia z ustabilizowaną, zjednoczoną Europą, wolną od konfliktów i nacjonalizmu. Póki co przynajmniej część krajów europejskich popiera lub jeszcze niedawno popierała inicjatywy amerykańskie w polityce choćby bliskowschodniej, a także interwencje militarne. Stacjonowanie wojsk ONZ w byłej Jugosławii nie budziło wątpliwości, przeciwko bombardowaniom w Kosowie bez mandatu ONZ protestowały jedynie Rosja i Grecja[2]. Do Iraku pojechali już tylko Brytyjczycy, Polacy i Hiszpanie. Obecnie pomoc w ewentualnej interwencji w Iranie deklaruje jedynie Wielka Brytania. Czyżby partnerstwo atlantyckie ulegało osłabieniu? Pod względem wsparcia dla amerykańskiej polityki zagranicznej zdecydowanie tak. Zmienia się po prostu globalny model tej polityki. Wojna jako narzędzie odchodzi do lamusa i w chwili obecnej, pomijając peryferyjne konflikty etniczne, jedynie Stany Zjednoczone gotowe są zdecydować się na konflikt wielkoskalowy. Następuje tu wyraźna rozbieżność wizji miedzy USA i UE. Stany kierują się chęcią uzasadnienia swojej mocarstwowości: szukają kolejnych wrogów nr 1, walczą z tzw. osią zła, próbują wprowadzać demokrację choćby z użyciem wojsk. Unia tymczasem żadnych takich zapędów nie ma. Nie dąży do mocarstwowości politycznej czy militarnej. Buduje swoją strefę wpływów, o ile o takiej można mówić, poprzez przyjmowanie nowych członków, układy stowarzyszeniowe, negocjacje i współpracę gospodarczą. W ten sposób powstaje sieć, która niedługo obejmie także kraje MERCOSUR, Afrykę Pn., sąsiadów Izraela, a także Azję Pd-Wsch. Gdy Turcja i ewentualnie w dalszej przyszłości (jeżeli w ogóle) Ukraina staną się członkami Unii, będzie to szansa na pokojową normalizację stosunków Zachód (w znaczeniu Europy) - islam. Z drugiej strony postawi to przed politykami europejskimi wymaganie szczególnej ostrożności i delikatności w stosunkach z Rosją. Jak wówczas będzie Unia patrzeć na swojego partnera zza oceanu, który buduje bazy wojskowe w dawnych republikach radzieckich tuż pod nosem rosyjskiej armii, a po kompromitacji w Iraku (gdzie do wspólnej interwencji przekonywały jak się dziś powszechnie sądzi fałszywe dowody - pisze o tym nawet Zbigniew Brzeziński[3]) rozmyśla nad interwencją w Iranie. Takie działania utrudniają dialog z islamem. I choć uważam, że wina leży w dużej mierze po stronie krajów muzułmańskich z ich fanatyzmem religijnym, niedemokratycznymi strukturami społecznymi i niskim poziomem edukacji, to wymachiwanie szabelką tylko opóźni proces budowy tolerancji i współpracy. Argumentem dla dalszej "aktywnej" polityki na Bliskim Wschodzie były niedawne wybory w Autonomii Palestyńskiej, gdzie wygrał Hamas i w Iraku, gdzie zwyciężyli religijni szyici, w Iranie zaś do władzy doszedł wróg Ameryki i Izraela, a w Egipcie umocnili się fundamentaliści z Bractwa Muzułmańskiego[4]. Ale nasuwa się pytanie czy przypadkiem nasilające się poparcie dla ugrupowań fundamentalistycznych nie wynika z poczucia zagrożenia ze strony Zachodu i kojarzenia stronnictw umiarkowanych
z sojusznikami Ameryki.
Jeśli Stany podejmą się bombardowań Iranu, zerwie to prawdopodobnie wszelkie mosty ze światem muzułmańskim, a sam Iran pchnie w ramiona Chin, które już od polowy lat 90-tych są przecież jego partnerem w zakresie badań nad energią jądrową[5]. A tego byśmy nie chcieli. Jak Unia, dążąca do instytucjonalizacji decyzji politycznych (współpraca w II filarze), będzie patrzeć na partnera, który pozwala na wycieki z Departamentu Stanu tajnych dokumentów dotyczących projektów użycia broni atomowej, aby poprzez wizję państwa nieprzewidywalnego i zdolnego do wszystkiego odstraszać potencjalnych wrogów?[6]
I jeszcze słowo o Turcji. Jawi się wszak dość jaskrawa sprzeczność między członkostwem tego kraju w Unii Europejskiej i stowarzyszeniem z Izraelem z jednej strony, a z drugiej partnerstwem ze Stanami Zjednoczonymi forsującymi bardzo jednostronną politykę w stosunku do konfliktu palestyńskiego (abstrahując od słuszności takiego czy innego podejścia). Po rozszerzeniu o kraj muzułmański dla Unii konieczna będzie polityka równowagi w tym wybuchowym regionie.
Aby już zakończyć temat islamu, wspomnijmy jeszcze tylko o coraz liczniejszej imigracji z krajów Maghrebu do Francji, Turków do Niemiec, czy Pakistańczyków do Wielkiej Brytanii. Oczywiście różnice kulturowe i religijne budzą poważne napięcia, jednakże na dłuższą metę imigracja ta jest dla starzejącej się Europy korzystna. Trzeba więc brać pod uwagę, jak ci nowi mieszkańcy Starego Kontynentu odniosą się do antyarabskiej polityki USA.
Unia wybierze więc zupełnie inną metodologię wywierania wpływów na Bliski Wschód i coraz mniej będzie identyfikowała się z polityką Stanów Zjednoczonych. W obliczu zupełnie innego traktowania Chin (którym również daleko do demokracji i przestrzegania praw człowieka) i krajów islamskich nasuwa się bowiem pytanie czy politycy amerykańscy, są rzeczywiście głęboko przekonani o śmiertelnym zagrożeniu ze strony krajów muzułmańskich (co w sumie po 11 września nie jest takie nieuzasadnione), czy może jest to po prostu hipokryzja i realizowanie interesów związanych z:
a) możliwościami oferowanymi przez rynek chiński niedostępnymi w krajach arabskich,
b) absolutną niemożliwością podporządkowania sobie Chin politycznie bądź militarnie,
c) chęcią kontroli strategicznych zasobów ropy naftowej.
Z pewnością nie są to wartości, z którymi identyfikują się kraje Unii (może poza punktem pierwszym). Zwłaszcza że zależeć im będzie, by świecić przykładem poszanowania demokracji i państwa prawa przed społeczeństwami Ukrainy i Białorusi. A jeśli po lub zamiast Iranu na kolejnego wroga nr 1 Ameryka wybierze właśnie Białoruś - ostatnią dyktaturę w Europie? Wówczas drogi Stanów i Unii rozejdą się całkowicie bo ani Unia ani Rosja nie pozwolą na żadną wojskową hecę u swoich granic.
Poza tym od rozpadu ZSRR nie istnieje już zagrożenie komunistyczne i Ameryka utraciła w naturalny sposób rolę obrońcy wolności i ostoi swobód obywatelskich. Ani UE, ani inne kraje nie odczuwają już takiej potrzeby zapewniania sobie bezpieczeństwa poprzez sojusz z USA. To jak długo będzie się utrzymywać zależność Unii od sił NATO (w wymiarze obronnym oczywiście) zależy w dużej mierze od tempa pogłębiania integracji w filarze wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa. Z reguły nie wróży się jednak jakiegoś nadzwyczajnego rozwoju Unii Zachodnioeuropejskiej tudzież jej inkorporacji w struktury unijne. Dlatego też ten proces może być bardzo rozwleczony w czasie i w ogóle stoi pod znakiem zapytania.
Zerknijmy jeszcze na kilka faktów z tzw. innej beczki. W 1997 roku Stany odmówiły podpisania traktatu z Ottawy o zakazie stosowania min przeciwpiechotnych; w 1998 r. odrzuciły traktat ustanawiający Międzynarodowy Trybunał Karny, a także nie przyjęły protokołu z Kioto dotyczącego emisji dwutlenku węgla (a USA są liderem w tej smutnej konkurencji). Wobec tego może się okazać, że w niedalekiej przyszłości to Unia stanie się międzynarodowym autorytetem w kwestiach, mówiąc ogólnikowo, moralnych. Taka utrata znaczenia może być więc dla Stanów ciężkim orzechem do zgryzienia.
Z powyższego wynika, że w perspektywie najbliższych dekad może nastąpić przesunięcie światowego centrum spraw międzynarodowych z Waszyngtonu do Brukseli.
W kwestii polityki zagranicznej (o ile nie zmienią się priorytety amerykańskiej administracji) drogi UE i USA raczej na pewno się rozejdą. Dowodem na wypracowanie przez Europejczyków własnej strategii jest choćby deklaracja z Sewilli z 22 lipca 2002 r., która formułuje odmienną od amerykańskiej koncepcję pokojowego rozwiązania konfliktu izraelsko-palestyńskiego[7]. Do jakiego stopnia nasili się polityczna rywalizacja, zależeć będzie od tego, w jakim stopniu i jakimi środkami Stany będą chciały walczyć o odzyskanie swojej dominującej pozycji.
{mospagebreak}
GOSPODARKA I FINANSE
Jednak świat to nie tylko decyzje polityków, to także gospodarka, która, choć wprawdzie w stworzonych jej ramach instytucjonalnych, w dużej mierze kreci się sama.
A politycy muszą często płynąć z jej prądem. Dbałość zaś o własne interesy narodowe wymusza często decyzje szkodliwe dla innych państw. Unia Europejska z harmonizacją prawa, Wspólną Polityką Rolną, Rynkiem Wewnętrznym oraz Unią Gospodarczą i Walutową jest chwalebnym przypadkiem wyeliminowania na znaczną skalę takich działań. Służą temu powyższe narzędzia, dzięki którym synchronizowana jest polityka gospodarcza. Współdziałania na tak wysokim szczeblu nie ma jednak w stosunkach transatlantyckich i nic nie zapowiada, aby w najbliższym czasie powstał odpowiednik Unii łączący oba kontynenty. Wobec tego, w obliczu wahań koniunktury czy wręcz kryzysu, żadna strona nie będzie skłonna poświęcać swojego dobrobytu w imię wzniosłych zasad (bo wzniosłe zasady w stosunkach gospodarczych są realizowane jedynie gdy stoi za nimi prawo i sankcje). Właściwie to problemy rysują się jedynie na horyzoncie amerykańskim. Cóż tam takiego
w trawie piszczy?
Od końca II wojny światowej globalny system finansowy oparty był na dolarze. Większość transakcji w obrocie międzynarodowym dokonywała się w dolarach, które są również środkiem tezauryzacji i podstawą rezerw walutowych. Na tym systemie oparta była w dużej mierze amerykańska dominacja zarówno polityczna jak i gospodarcza. I tak jest po dzień dzisiejszy. Ale nie będzie tak wiecznie. Nie wolno nam bowiem przeoczyć dwóch faktów o kolosalnym znaczeniu. Chodzi mianowicie o pojawienie się euro jako wspólnej waluty 12 krajów europejskich (a docelowo miedzy 22 a 28 w zależności od przyjęcia do Unii Rumunii, Bułgarii i Turcji oraz przystąpienia do UGiW Danii, Szwecji i Wielkiej Brytanii), które umacniając się wyrasta na jedną z trzech najważniejszych walut świata, obok właśnie dolara i jena. Po drugie mamy równocześnie do czynienia z ogromnym deficytem bilansu handlowego USA (nie wspominając o długu publicznym i deficycie budżetowym). W roku 2004 powyższe wskaźniki kształtowały się następująco:
· deficyt budżetowy: 4,7 % PKB
· dług publiczny: 64 % PKB
· deficyt bilansu płatniczego: 5,72 % PKB[8]
Powyższe dane wskazują na poważny kryzys zarówno finansów publicznych jak i gospodarki. Kolejnym symptomem słabnącej roli amerykańskiej gospodarki jest udział w światowym handlu usługami w porównaniu z Unią Europejską. Przedstawia to poniższa tabela:
Co ciekawe, mimo przewagi importu nad eksportem, kurs dolara wcale dramatycznie nie spada. Wynika to stąd, że Japonia i Chiny oraz inne kraje Azji Pd-Wsch skupują dolara jako rezerwę walutową. Poza tym popyt na amerykańską walutę zgłaszany jest w postaci inwestycji bezpośrednich i portfelowych. Deficyt obrotów handlowych finansowany więc jest napływem kapitału rzędu 1 mld $ dziennie (takie jest obecne zapotrzebowanie USA aby pokryć import towarów)[9]. Należy także zwrócić uwagę, że jeszcze w 1990 roku 55% napływającego kapitału stanowiły inwestycje bezpośrednie, natomiast w 2001 r. 58% to kapitał krótkoterminowy[10], jak wiadomo często niebezpieczny ze względu na ryzyko spekulacji lub gwałtownej ucieczki. Przykładowo Japonia, jeden z najważniejszych partnerów USA, na przestrzeni niecałej dekady lat 90-tych odwróciła proporcje inwestycji bezpośrednich w USA i w Europie na korzyść tej ostatniej. Czyżby więc rosłą bańka finansowa i szykował się kolejny kryzys walutowy, tym razem w samym centrum światowej potęgi gospodarczej? Sytuacja jest przecież dość analogiczna do typowych scenariuszy kryzysowych: problemy z rachunkiem bieżącym, deficyt pokrywany napływem kapitału krótkoterminowego, zadłużony rząd. Różnica polega natomiast na stopniu zaufania do gospodarki - tu Stany mają zdecydowaną przewagę nad krajami Ameryki Łacińskiej czy Azją. Ale jeśli będą powtarzać się sprawy typu Enronu czy Arthura Andersena, to być może i to zaufanie pryśnie.
A jaki to wszystko ma związek z Unią Europejską? Ano taki, że właśnie konsolidacja zjednoczonej Europy i rosnąca rola euro może być jednym z bodźców, które zachwieją pozycją dolara. Rozwijająca się w strefie euro gospodarka może okazać się wkrótce tak samo konkurencyjna jak w Stanach Zjednoczonych, a nawet ją prześcignąć, jeśli "zarazi się" wysokimi stopami wzrostu nowych krajów członkowskich. O ile zakończone zostaną tam z sukcesem ostatnie elementy reform, jak choćby likwidacja biurokracji, czy ograniczanie fiskalizmu, to dynamizm tych krajów może pozytywnie wpłynąć na całą unię. Konieczność taka nastąpi prędzej czy później niezależnie od rządzącej opcji, bo przecież tym krajom zależy na przyciąganiu inwestycji bezpośrednich i spełnieniu kryteriów konwergencji. Nie ma co dyskutować, czy wejście do strefy euro się opłaca czy nie, biorąc pod uwagę, że ponad większość wymiany handlowej nowych krajów członkowskich to handel z krajami eurolandu (w przypadku Polski ok. 70%[11]). A dynamicznie rozwijający się i tani partnerzy na Wschodzie wymuszają na starej piętnastce obronę konkurencyjności. Możemy wiec oczekiwać znaczących reform na Zachodzie, przede wszystkim przebudowy systemu zabezpieczeń społecznych, obniżenia podatków lub choćby składek na świadczenia socjalne i liberalizacji rynku pracy (we Francji podjęto już pierwszą inicjatywę, zupełnie nietrafioną wprawdzie, ale mówiąc metaforycznie była to pewnie pierwsza jaskółka nowego trendu). Przed Europą widnieje więc perspektywa długiego okresu dynamicznego wzrostu. A wobec tego inwestorzy mogą zechcieć kupować europejskie papiery wartościowe stymulujące rozwój przedsiębiorczości zamiast finansować długi Amerykanów, czy to publiczne, czy to prywatne. Wiąże się to oczywiście ze spadkiem dopływu kapitału i zachwianiem kruchej równowagi w bilansie płatniczym, a co za tym idzie, spadkiem popytu na dolara. Gdy dolar spadnie, naturalnie podrożeje import, a eksport produktów amerykańskich stanie się bardziej konkurencyjny. Ale przyjrzyjmy się strukturze wymiany handlowej USA. Dodatnie saldo mają Stany w handlu usługami, natomiast importują przeważnie towary. Usługi charakteryzują się jednak mniejszą elastycznością cenową popytu niż towary (wiążę się to np. z rola renomy firm usługowych, zaufaniem do lokalnych usługodawców, czy niemożliwością transferu pewnych usług za granicę). Tak więc konieczność rezygnacji z części konsumpcji może okazać się dla Ameryki bardzo bolesna. Jeśli ponadto euro stanie się podstawą światowych rezerw walutowych, to masowa wyprzedaż dolara może spowodować olbrzymi krach finansowy.
Wyobraźmy sobie jednak, że jest już po wszelkich nieprzyjemnościach i że USA właśnie starają się podbudować swoją rolę w światowym systemie gospodarczo-finansowym. Czy zależy im wówczas na słabym dolarze czy mocnym, na słabym euro, czy silnym? Ciekawe pytanie. Silny dolar w stosunku do euro mógłby przywrócić renomę i zaufanie do tej waluty, wznowić popyt na zielone rezerwy. Ale z drugiej strony nie będzie zaufania bez strukturalnych zmian w gospodarce USA. A początkiem końca deficytu bilansu handlowego może być właśnie stymulowanie eksportu i przedsiębiorczości słabą walutą. Przecież Chiny nie będą oszczędzać bez końca. Kiedyś staną się wielkim konsumentem i ktoś będzie mógł podbić ten rynek. Tani dolar i niskie ceny bardzo się wtedy przydadzą.
Tak czy siak, jak pisze cytowany już Emanuel Todd "euro samo przez się szkodzi interesom Stanów Zjednoczonych, zarówno wówczas gdy jego wartość spada (...), jak i wtedy gdy rośnie"[12].
Poza tym najbardziej lojalni partnerzy USA w Europie to Wielka Brytania, Polska i Turcja, które póki co do strefy euro nie należą. Ale co będzie gdy do niej przystąpią? Z pewnością wpłynie to na definiowanie interesów tych krajów.
Wydaje się więc oczywiste, że Stany Zjednoczone staną u progu być może nie kryzysu ale przynajmniej załamania kursu walutowego. Z początku znacząco osłabi to ich pozycję w światowej gospodarce, ale w dłuższym okresie może wesprzeć rodzimych przedsiębiorców i eksporterów. Polityka niskiego kursu, której celem jest poprawa konkurencyjności na międzynarodowych rynkach, odbędzie się oczywiście kosztem krajów Unii Europejskiej, które w tej chwili pokrywają 18 i niemal 30 % zapotrzebowania zagranicznych importerów (odpowiednio w handlu towarami i usługami). Może to też zlikwidować obecną nadwyżkę Unii Europejskiej w handlu ze Stanami. Taka sytuacja uderza w interesy Unii i może doprowadzić do znaczącej rywalizacji na polu wymiany handlowej.
{mospagebreak}
CIEKAWOSTKI DEMOGRAFICZNE
Choć z analizy sytuacji politycznej i gospodarczej wynika, że na osi UE - USA może pojawić się wiele sprzeczności i rozbieżności, to istnieje coś, co może je rozwiązać lub choćby odsunąć na dalszy plan. Jest to wola polityczna powiązana z otwartością społeczeństwa i nastawieniem na współpracę. Jak już wspominałam, w Europie klimat partnerstwa transatlantyckiego może się zdecydowanie ochłodzić, zwłaszcza w związku
z zaognioną sytuacją na Bliskim Wschodzie. Nasuwa się więc pytanie o reakcje Stanów Zjednoczonych. Można ten problem rozważać w kontekście opcji politycznej u władzy i zastanawiać się jaki model polityki zagranicznej przyjmie kolejna administracja. Jednak skoro rozmawiamy u tak odległych perspektywach jak członkostwo Turcji lub ewentualnie Ukrainy (choć na dzień dzisiejszy tę opcję w sumie odrzucono), proponuję przyjąć dłuższy horyzont czasowy i przyjrzeć się, jak zmiany struktury demograficznej wpłyną na definiowanie interesów w stosunkach transatlantyckich.
Może najpierw krótko o Unii. Powszechnym faktem jest starzenie się społeczeństwa. A jak wiadomo, starszy elektorat nastawiony jest raczej konserwatywnie i zainteresowany przede wszystkim utrzymaniem świadczeń socjalnych na odpowiednim poziomie. Zainteresowanie polityką zagraniczną wówczas spada. Natomiast jutrzejszymi wyborcami i aktorami na scenie politycznej będzie dzisiejsza młodzież, która nie identyfikuje już Ameryki z wolnością, odbudową gospodarczą i ochroną ze strony NATO. Powiększy się też grupa muzułmańskich obywateli Unii, zarówno poprzez narastającą imigracje jak i dzięki wysokim wskaźnikom dzietności w tej grupie. Jaki będzie ich stosunek do Stanów Zjednoczonych można sobie wyobrazić.
A co się zmieni w USA? Tu zagadnienie jest nieco bardziej skomplikowane. Amerykę jako kraj założony przez europejskich emigrantów łączyły z Europa zawsze szczególne więzi. Jest to oczywiste i nie ma co się nad tym rozwodzić wymieniając kolejne wydarzenia historyczne potwierdzające tę tezę. Przydatna jest po prostu analogia do stosunków rodzinnych. Z rodziną możemy się kłócić i spierać, ale nie można żyć bez siebie i wola wypracowania jakiegoś kompromisu jest silniejsza niż przy konfliktach z obcymi. A zwłaszcza idzie się ramię w ramię w razie zagrożenia z zewnątrz. Niejako rodzinne związki miedzy USA a Europą rokują nadzieję, iż partnerstwo transatlantyckie będzie rzeczą trwałą. Należy jednak zadać sobie pytanie, czy zawsze ową rodziną będziemy. Według prognoz w roku 2050, w związku ze zróżnicowaną stopa dzietności i imigracją, biali mieszkańcy Stanów Zjednoczonych (niehiszpańskojęzyczni, tudzież nielatynoskiego pochodzenia) będą stanowić jedynie 50% populacji w stosunku do prawie 70% obecnie (patrz tabela 2). Będzie więc to data w pewien sposób graniczna dla postrzegania związków z Europą przez Amerykanów.
Być może dla dominującej grupy Latynosów Europa nie będzie już tak bliska. Może to prowadzić bądź do izolacjonizmu bądź do zbliżenia z Ameryka Łacińską. Czy i kiedy to nastąpi zależeć będzie od kryterium czasowego - tempa przemian demograficznych i kryterium strukturalnego, gdzie czynnikiem obiektywnym jest dominująca grupa etniczna, a czynnikiem subiektywnym jej świadomość narodowa.
WSPÓŁPRACA W RAMACH NATO
Omówiwszy czynniki polityczne, ekonomiczne i demograficzne należałoby jeszcze zwrócić uwagę na aspekt militarny w stosunkach transatlantyckich. Wszak NATO przez pół wieku wywierało przemożny wpływ na ich kształtowanie. Wprawdzie Pakt Północnoatlantycki i Unia Europejska to oddzielne struktury ale europejscy członkowie NATO i UE to niemal ta sama ekipa. Jednak jak już wspominałm NATO stoi obecnie wobec dylematu nowego określenia celu swojego istnienia i zakresu działań. Często jest nawet dyskutowana kwestia jego rozwiązania, jako struktury już nieprzydatnej. Poza unicestwieniem, które przyczyniłoby się walnie do rozluźniania więzi UE-USA istnieje jeszcze kilka opcji. Po pierwsze zachowanie status quo. Taka sytuacja frustruje jednak Amerykanów, którzy podkreślają nierównomierność wysiłku zbrojnego. Ameryka zarzuca Europie, że ta robi zbyt mało. Wydatki Europejczyków na obronę stanowią bowiem mniej niż połowę tego co płaci ich sojusznik[13]. Ale skoro realne zagrożenie nie istnieje, bo przed kim mielibyśmy się bronić, to dlaczego państwa członkowskie Unii miałyby nagle przeznaczać dwa razy większe sumy na zbrojenia? Wszak zmniejsza to w sposób oczywisty pulę środków na choćby inwestycje w infrastrukturę, czy tak ich potrzebujące systemy zabezpieczeń socjalnych. Z pewnością Europa nie będzie się zbroić po to, aby brać udział w kolejnych ekspedycjach na Bliskim Wschodzie lub w innych rejonach świata. Poza tym głównym celem integracji europejskiej było przecież trwałe zapobieganie wojnie, wobec tego dozbrajanie się nie leży chyba w interesie narodów Starego Kontynentu. Należy też zadać pytanie jaki efekt w skali światowej wywarłoby nagłe poszerzanie arsenałów NATO; czy nie przypadkiem, delikatnie mówiąc, niepokój wśród państ osi zła? Prawdopodobnie postulaty Amerykanów nie zostaną więc spełnione, co naturalnie nie wprawi ich w dobry humor. Wersja druga to natomiast podniesienie wydatków na obronę, zgodnie z życzeniami Stanów Zjednoczonych. Ale wówczas Europa mogłaby poczuć sie zbyt silna i samodzielna by dalej kontynuować uzależnienie od NATO w aspektach bezpieczeństwa. Nie twierdzę, że doprowadziłoby to automatycznie do rozwiązania Paktu, ale z pewnością wymagałoby równouprawnienia państw europejskich w kwestii choćby dowodzenia. A takie równouprawnienie wiąże się naturalnie ze spadkiem pozycji USA. Czy Ameryka się na to zgodzi? Pytanie to jest o tyle aktualne, że w tej chwili NATO przekształca się z organizacji grupującej 26 pańtw (z czego 25 podporządkowanych jednemu supermocarstwu) w strukturę dwufilarową. Wynika to z postępującej integracji europejskiej i wymagać będzie równego statusu obu stron. To kolejny cios w pozycję Stanów Zjednoczonych.
ZAKOŃCZENIE
Podsumowując, wydaje się być prawdopodobne, że pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Unią Europejską dojdzie rywalizacji, lub choćby ochłodzenia dotychczasowych ciepłych stosunków, zarówno w kwestiach dotyczących polityki bliskowschodniej jak i na szerokim polu gospodarczym. Można wobec tego postawić pytanie, jak będzie wyglądał nowy system stosumków międzynarodowych, gdy dwaj giganci przestaną iść w parze. Czyżbyśmy zmierzali w stronę nowego układu bipolarnego? Wątpię. Przypuszczalnie w miejsce dawnego jednogłośnego Zachodu ukształtują się dwa oddzielne konkurujące o strefy wpływów ośrodki. Jednakże nadal, na tle reszty świata, pozostajemy w tym samym kręgu kulturowym. Dlatego miedzy innymi mogę napisać "POZOSTAJEMY". Nie zapominajmy także o rosnącej roli Chin, które wraz z tygrysami i innymi krajami Azji Pd-Wsch. mogą stworzyć kolejne centrum gospodarczo-polityczne. Być może bedzie to więc ukłąd trójbiegunowy. A kto wie? Może w obliczu potęgi azjatyckiego smoka Zachód powróci do ściślejszej współpracy?
--------------------------------------------------
1. E. Todd, Schyłek imperium, rozważania o rozkładzie systemu amerykańskiego, Wydaw. Akademickie Dialog, Waw. 2003, s. 28.
2. J. Wiatr, Współczesne stosunki międzynarodowe, wybrane zagadnienia, Wydaw. Uczelniane Bałtyckiej Wyższej Szkoły Humanistycznej w Koszalinie, Koszalin 2002.
3. Z. Brzeziński, Wybór: dominacja czy przywództwo, Wydaw. Znak, Kraków 2004, s. 237.
4. T. Zalewski, Wuj Sam już nie chce sam, Polityka, nr 9 (2544), 4 marca 2006, s. 44.
5. Chodzi o porozumienie z 1992 r. między Iranem, Pakistanem i Chinami o wspólnym realizowaniu nuklearnych przedsięwzięć.
S. Huntington, Zderzenie cywilizacji, Warszawskie Wydaw. Literackie MUZA S.A., Waw. 2004, s. 319; za: R. Bitzinger, Arms to Go: Chinese Arms Sales to the Third World, International Security, 17 (jesień 1992), s. 87; oraz inne pozycje - patrz przypisy s.350.
6. E. Todd, Schyłek imperium…, op. cit., s. 8.
7. Z. Brzeziński, Wybór..., op. cit. s. 91.
8. Źródło internetowe, opracowania OECD, www.oecd.org/statisticsdata/ .
9. E. Todd, Schyłek imperium…, op. cit., s. 103.
10. ibidem, s. 107.
11. Źródło internetowe: www.exporter.pl/zarzadzanie/ue/5pol_handel.html .
12. E. Todd, Schyłek imperium…, op. cit., s. 196.
13. Z. Brzeziński, Wybór..., op. cit. s. 107.
--------------------------------------------------
BIBLIOGRAFIA:
Brzeziński Z., Wybór: dominacja czy przywództwo, Wydaw. Znak, Kraków 2004.
Huntington S., Zderzenie cywilizacji, Warszawskie Wydaw. Literackie MUZA S.A., Waw. 2004.
Todd E., Schyłek imperium, rozważania o rozkładzie systemu amerykańskiego, Wydaw. Akademickie Dialog, Waw. 2003.
Wiatr J., Współczesne stosunki międzynarodowe, wybrane zagadnienia, Wydaw. Uczelniane Bałtyckiej Wyższej Szkoły Humanistycznej w Koszalinie, Koszalin 2002.
Zalewski T., Wuj Sam już nie chce sam, Polityka, nr 9 (2544), 4 marca 2006.
www.census.gov/ipc/www/usinterimproj/
www.exporter.pl
www.oecd.org
www.wto.org
Praca pt. "Rywalizacja czy Partnerstwo? Jaki model relacji transatlantyckich?" (plik PDF) została wyróżniona w konkursie na najlepszą pracę dotyczącą stosunków transatlantyckich organizowanym przez Portal Spraw Zagranicznych psz.pl oraz Centrum Stosunków Międzynarodowych.