20 czerwiec 2012
Choć kampania prezydencka w USA zaczyna się wyraźnie rozwijać, głównie dzięki wyklarowaniu się kandydatów do wyścigu o fotel prezydencki, to najazd kandydatów, sztabów i reporterów przeżyją jedynie niektóre stany. W tym czasie mieszkańcy pozostałych stanów będą oglądać polityków jedynie na szklanym ekranie. Ostatnie sondaże wyborcze, opublikowane przez Real Clear Politics pokazują jasno, że gdyby wybory odbyły się teraz, Barack Obama otrzymałby 221 głosów elektorskich (na 270 potrzebnych do wygrania wyborów), zaś jego przeciwnik, 170 głosów.
Stany, popierające Obamę, takie jak Maryland, Kalifornia, Oregon, Hawaje, Connecticut, Rhode Island, czy New York, są tradycyjnie uznane za liberalne, podczas gdy stany głosujące na Republikanów, są określane, jako konserwatywne. Zalicza się tu stany z tzw. Pasa Biblijnego, czyli Alabamę, Tennessee, Kentucky, Georgię, Płd. Karolinę, Texas, Arkansas, Luizjanę, Mississippi, Oklahomę oraz stany środkowego zachodu.
Zabieganie o głosy w poszczególnych stanach wynika ze specyfiki przeliczania głosów w Kolegium Elektorskim. Każdy stan ma liczbę elektorów, odpowiadającą sumie liczby senatorów oraz reprezentantów z Izby Reprezentantów, przydzielanych proporcjonalnie do liczby ludności. Wyjątkiem są Alaska, Vermont, Wyoming, które mają nadreprezentację elektorów (po trzech każdy stan), wzgledem liczby ludności. Głosowanie oparte jest na systemie większościowym (tzw. zwycięzca bierze wszystko), prócz Maine i Nebraski, gdzie obowiązuje system dystryktowy. Polega on na dwustopniowym podziale głosów elektorskich. Na pierwszym etapie, liczba elektorów odpowiada liczbie okręgów w wyborach do Izby Reprezentantów. Pozostałe dwa głosy elektorskie, tzw. Electors At Large, otrzymuje kandydat, który otrzymał większość głosów w skali całego stanu. Zatem, kandydaci skupiają się na stanach zarówno o dużej liczbie elektorów, jak i takich, w których mają na tyle silny elektorat, który będzie w stanie zdobyć większość w głosowaniu w listopadowych wyborach.
Do podziału pozostaje jeszcze 147 głosów elektorskich, z tzw. huśtających się, czy niezdecydowanych stanów (swing states, battleground states, purple states). Termin ten odnosi się do tych stanów, w których elektorat jest wymieszany i istnieje możliwość wygrania wyborów zarówno przez Demokratę, jak i Republikanina. Tłumaczy się go również w kontekście wyników wyborów – to wyborcy w stanach huśtajacych się przechylają szalę zwycięstwa na któregoś z kandydatów. Zatem, w owych stanach wybory mają charakter faktycznie rywalizujących i konkurencyjnych, zaś walka o każdy głos trwa niemal do czasu zamknięcia lokali wyborczych.
W 2012 r. do stanów „purpurowych” można zaliczyć: Arizonę (11), Kolorado (9), Florydę (29), Iowa (6), Michigan (16), Missouri (10), Newadę (6), New Hampshire (4), Płn. Karolinę (15), Ohio (18), Wirginię (13) oraz Wisconsin (10). Zwycięstwo w Arizonie będzie zależało od mobilizacji mniejszości latynoskiej, głosującej w większości za Demokratami. Obecnie sondaże wskazują zwycięstwo Mitta Romneya. W przypadku Missouri, w 2008 r. Obama przegrał wybory liczbą 3632 głosów, co może skłonić wielu jego wyborców do pozostania w domu, głównie za względu na niemoc przełamania republikańskiej tendencji. Interesująco zapowiadają się wybory w Michigan, rodzinnym stanie Romneya. Administracja Obamy stworzyła pakiet ratunkowy dla bankrutującego przemysłu samochodowego, który został skrytykowany przez Romneya (słynne już słowa: „pozwólmy zbankrutować Detroit”). Z drugiej strony, Romney może posłużyć się w kampanii rodzinnymi powiązaniami z Michigan (jego ojciec był tam cenionym gubernatorem), co może zmobilizować republikański elektorat do partycypacji w wyborach. Jeśli chodzi o Newadę, to ponowne zwycięstwo Obamy może nie być takie łatwe, głównie ze względu na wskaźniki ekonomiczne, które wyraźnie mają tendencję spadkową od ostatnich wyborów prezydenckich. Wirginia jest jednym z nowszych „purpurowych” stanów. Choć większość wyborców wyznaje poglądy konserwatywne, zwycięstwo Romneya może nie być tak oczywiste, głównie dzięki krytyce, jakiej poddał on interwencję administracji prezydenckiej w tworzenie nowych miejsc pracy dla mieszkańców stanu. W przypadku Płn. Karoliny, Demokraci wybrali miasto Charlotte na miejsce narodowej konwencji. Zabieg ten ma na celu wzbudzenie w demokratycznych wyborcach entuzjazmu do ponownego uczestnictwa w wyborach. Najsłynniejszy „hustający się” stan, Floryda, pozostaje wielką zagadką. W 2008 r. Obama zdobył 29 głosów elektorskich, lecz może nie powtórzyć tego sukcesu, głównie ze względu na rosnące zainteresowanie wyborami wśród konserwatywnych emerytów, którzy sprzeciwiają się forsowanej przez administrację prezydencką reformie opieki zdrowotnej. Ponadto, rosnące bezrobocie będzie jedym z głównych czynników, decydujacych o wynikach wyborów. Z drugiej strony, moblilizajca mniejszości latynoskiej, głównie kubańskiej i portorykańskiej, może przyczynić się do zwycięstwa prezydenta w tym stanie.
Jak pokazała praktyka sztabów wyborczych w ostatnich miesiącach kampanii w 2008 r., żaden z głównych kandydatów nie odwiedził 32 stanów, zamieszkałych przez 61.8% ludności, lecz skupił swoją uwagę i wysiłki jedynie na stanach niezdecydowanych. Można zatem spodziewać się, iż strategie sztabów wyborczych nakierowane będą na kampanie wyborcze (również negatywne) właśnie w tych stanach i to tam rywalizacja o głosy wyborców będzie najostrzejsza. Również SuperPacs, czyli komitety aktywności politycznej, mające po 2010 r. prawo zbierania nieograniczonych funduszy na „niezależne” działania promocyjne danych kandydatów, będą niezwykle aktywne właśnie w „purpurowych” stanach. Co to oznacza dla mieszkańców owych stanów? Przede wszystkim, będąc przysłowiowym „języczkiem uwagi”, są w stanie przybliżyć kandydatom, choćby na czas kampanii, problemy, z jakimi borykają się mieszkańcy stanu (bezrobocie, edukacja, opieka zdrowotna). Dzięki temu mogą uzyskać od kandydatów obietnice większego wsparcia finansowego w danych sektorach po zakończeniu wyborów. Ponadto, skupienie na czas kampanii uwagi mediów stanowi również promocję potencjału społeczno-rozwojowego mieszkańców, tak potrzebną zwłaszcza w dobie recesji i rosnącego bezrobocia.
Szkoda jedynie, iż tylko w 12 stanach wybory będą miały charakter konkurencyjny, podczas gdy w pozostałych rozstrzygnięcia wyborcze są już na tyle klarowne, iż nawet kandydatom nie „opłaca się” prowadzenia tam kampanii wyborczych.