Jan Żerański: Kandydaci z odzysku
Najnowszy sondaż, przeprowadzony dwudziestego kwietnia na zlecenie NBC i Wall Street Journal, daje Obamie sześć punktów procentowych przewagi nad najbardziej potencjalnym kandydatem Republikanów, Mittem Romneyem. Oczywiście tak naprawdę do starcia Romney-Obama jeszcze nie doszło, były gubernator Massachusetts musi wpierw uzyskać formalną nominację z ramienia swojej partii. Dopiero potem ruszy cała propagandowa machina, ale już teraz warto zadać sobie pytanie, które powinni postawić sobie stratedzy i specjaliści od marketingu politycznego: co z wami? Nie macie już kadry? Ławka się wam skończyła? Naprawdę sądzicie, że kandydaci, którzy przegrali cztery lata temu mogą wygrać teraz?
Tylko z powodu kryzysu?
Wolne żarty.
A może chodzi o coś innego? Może wcale nie chodzi o nadchodzące wybory? Barack Obama zapewne wygra wybory Anno Domini 2012 i ponownie zostanie wybrany, ale kiedyś jego kadencja się skończy na dobre. Nadejdzie taki dzień, że Barack Obama osiągnie wszystko, co możliwe do osiągnięcia. Kiedyś opowieść o american dream ciemnoskórego chłopca z Chicago dobiegnie końca.
Game over.
I nagle zmienią się reguły gry.
Bo Demokraci mają ten sam problem. Kogo wystawić za cztery lata? Ala Gore'a, który wprawdzie zdobył Oscara i Nobla, ale przegrał z Bushem? Hillary Clinton, która przegrała z Obamą w 2008? Może znowu sięgną po Johna Kerry'ego, który także przegrał z Bushem? A może Johna Edwardsa, który przegrał i z Obamą, i Clinton? A może Joe Biden, obecny wiceprezydent?
Byłoby zabawne, gdyby Republikanie wystawili w 2016 roku Jeba Busha, a demokraci Ala Gore'a. Rewanż? Zemsta? Prawda, że ciekawa human story? To nie wybory 2012 będą ciekawe, przynajmniej z punktu widzenia obserwatora amerykańskiej polityki, a te, które nadejdą po nich. Do głosu – po obu stronach – dojdzie nowe pokolenie, dziś w cieniu głośnych nazwisk. Kto wśród Republikanów i Demokratów stanie do walki w 2016 roku?
Kiedy kandydaci z odzysku – po obu stronach – usuną się w cień, warto rozejrzeć się za ich następcami. Za senatorem Marco Rubio, synem kubańskich emigrantów, którego nazwisko już teraz przewija się w kontekście wiceprezydentury u boku Romneya, a po wpisaniu jego nazwiska w Google pojawia się dopisek vice president. Warto patrzeć na gubernatora Luizjany Bobby Jindala, pochodzącego z Indii. Na Randa Paula, syna Rona, który właśnie został wybrany na senatora ze stanu Kentucky i nigdy wcześniej nie piastował żadnego (!) politycznego stanowiska.
Ale warto też obserwować rekonwalescencję Gabrielle Giffords z Partii Demokratycznej, która teraz poświęciła karierę, żeby dojść do zdrowia. Kiedyś wyzdrowieje. Na Jasona „Jimmy'ego” Cartera, senatora stanowego z Georgii i wnuka prezydenta Cartera. Przykład rodziny Bushów i rozważanie przez Republikanów kandydatury Jeba Busha na wiceprezydenta świadczy o tym, że klany trzymają się mocno.
Każdy z nich niesie swoją opowieść. Mogę sobie więc wyobrazić starcie duetu Rubio-Jindal i Giffords-Carter w 2016 roku. Gabrielle „Bulletproof” Giffords, która przeżyła strzelaninę i wnuk byłego prezydenta przeciwko republikańskim Obamom. Cóż za wspaniała, porywająca opowieść. American dream w najlepszym wydaniu. Amerykanie kochają takie human story.
Ale to tylko wróżenie z fusów.
Wszak Obama też pojawił się znikąd.