Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home Opinie Polityka Jan Żerański: Kandydaci z odzysku

Jan Żerański: Kandydaci z odzysku


23 kwiecień 2012
A A A


Republikanie mają pecha. Odkąd w wielkiej polityce pojawił się Obama i słynnym przemówieniem z 2004 roku wskoczył do gry o prezydenturę, nie mogą znaleźć nikogo, kto by mu dorównał. W poprzednich wyborach rzucili wszystko, co mieli najlepszego w post-bushowskiej erze: weterana z piękną kartą; przebojową gubernator z Alaski; sprawnego menedżera, który uratował Igrzyska Olimpijskie; doświadczonych w bojach kongresmenów. Wszyscy wrócili z tarczą, pokonani przez młokosa.

Pokonani przez czarnoskórego chłopca z Chicago, który spełnił american dream i został prezydentem. Opowieść tego amerykańskiego chłopca wciąż trwa, a tymczasem wśród jego najgroźniejszych kandydatów wciąż jest menedżer, który uratował Igrzyska Olimpijskie; doświadczony kongresmen; rozważana jako kandydatka na wiceprezydenta była gubernator Alaski. Walczących  kandydatów Partii Republikańskiej znamy z poprzedniej kampanii. Czy ich opowieść, ich story, jest na tyle silna, żeby porwać Amerykanów zmęczonych kryzysem? Jeśli nie była dość porywająca cztery lata temu, to dlaczego miałaby być silna?
Najnowszy sondaż, przeprowadzony dwudziestego kwietnia na zlecenie NBC i Wall Street Journal, daje Obamie sześć punktów procentowych przewagi nad najbardziej potencjalnym kandydatem Republikanów, Mittem Romneyem. Oczywiście tak naprawdę do starcia Romney-Obama jeszcze nie doszło, były gubernator Massachusetts musi wpierw uzyskać formalną nominację z ramienia swojej partii. Dopiero potem ruszy cała propagandowa machina, ale już teraz warto zadać sobie pytanie, które powinni postawić sobie stratedzy i specjaliści od marketingu politycznego: co z wami? Nie macie już kadry? Ławka się wam skończyła? Naprawdę sądzicie, że kandydaci, którzy przegrali cztery lata temu mogą wygrać teraz?

Tylko z powodu kryzysu?
Wolne żarty.
A może chodzi o coś innego? Może wcale nie chodzi o nadchodzące wybory? Barack Obama zapewne wygra wybory Anno Domini 2012 i ponownie zostanie wybrany, ale kiedyś jego kadencja się skończy na dobre. Nadejdzie taki dzień, że Barack Obama osiągnie wszystko, co możliwe do osiągnięcia. Kiedyś opowieść o american dream ciemnoskórego chłopca z Chicago dobiegnie końca.

Game over.

I nagle zmienią się reguły gry.

Bo Demokraci mają ten sam problem. Kogo wystawić za cztery lata? Ala Gore'a, który wprawdzie zdobył Oscara i Nobla, ale przegrał z Bushem? Hillary Clinton, która przegrała z Obamą w 2008? Może znowu sięgną po Johna Kerry'ego, który także przegrał z Bushem? A może Johna Edwardsa, który przegrał i z Obamą, i Clinton? A może Joe Biden, obecny wiceprezydent?
Byłoby zabawne, gdyby Republikanie wystawili w 2016 roku Jeba Busha, a demokraci Ala Gore'a. Rewanż? Zemsta? Prawda, że ciekawa human story? To nie wybory 2012 będą ciekawe, przynajmniej z punktu widzenia obserwatora amerykańskiej polityki, a te, które nadejdą po nich. Do głosu – po obu stronach – dojdzie nowe pokolenie, dziś w cieniu głośnych nazwisk. Kto wśród Republikanów i Demokratów stanie do walki w 2016 roku?
 
Czyja opowieść jest godna american dream?

Kiedy kandydaci z odzysku – po obu stronach –  usuną się w cień, warto rozejrzeć się za ich następcami. Za senatorem Marco Rubio, synem kubańskich emigrantów, którego nazwisko już teraz przewija się w kontekście wiceprezydentury u boku Romneya, a po wpisaniu jego nazwiska w Google pojawia się dopisek vice president. Warto patrzeć na gubernatora Luizjany Bobby Jindala, pochodzącego z Indii. Na Randa Paula, syna Rona, który właśnie został wybrany na senatora ze stanu Kentucky i nigdy wcześniej nie piastował żadnego (!) politycznego stanowiska.
Ale warto też obserwować rekonwalescencję Gabrielle Giffords z Partii Demokratycznej, która teraz poświęciła karierę, żeby dojść do zdrowia. Kiedyś wyzdrowieje. Na Jasona „Jimmy'ego” Cartera, senatora stanowego z Georgii i wnuka prezydenta Cartera. Przykład rodziny Bushów i rozważanie przez Republikanów kandydatury Jeba Busha na wiceprezydenta świadczy o tym, że klany trzymają się mocno.
Każdy z nich niesie swoją opowieść. Mogę sobie więc wyobrazić starcie duetu Rubio-Jindal i Giffords-Carter w 2016 roku. Gabrielle „Bulletproof” Giffords, która przeżyła strzelaninę i wnuk byłego prezydenta przeciwko republikańskim Obamom. Cóż za wspaniała, porywająca opowieść.  American dream w najlepszym wydaniu. Amerykanie kochają takie human story.

Ale to tylko wróżenie z fusów.
Wszak Obama też pojawił się znikąd.