Krzysztof Głowacki: Ziemia przeklęta
Demokratyczna Republika Konga nazwana przez Josepha Conrada „Jądrem Ciemności”, od dziesięcioleci rozdzierana jest przez krwawe wewnętrzne konflikty. Zamachy stanu, plemienne masakry i wojny domowe to ponura rzeczywistość tego kraju.
Historia Konga to ciągła wojna, w której zginęły już miliony ludzi. Ludobójstwo w Rwandzie, Darfurze, wojny w Afganistanie, Iraku czy na Bałkanach wprost bledną w porównaniu z tym, co dzieje się w tym afrykańskim państwie. Gdy 25 października 2008 roku w prowincji Północne Kiwu na wschodzie kraju rebelianci generała Laurenta Nkundy zaatakowali wojska rządowe, Kongo na chwilę znalazło się w centrum uwagi. Ale dziś najbardziej krwawej wojnie po 1945 roku znów towarzyszy milcząca bezradność przerywana nieudolnymi rozmowami pokojowymi, z góry skazanymi na niepowodzenie. Kongo jeszcze długo będzie piekłem na ziemi.
Krwawa historia
Pierwszym, który chciał dla Konga „dobrze”, był król Belgii Leopold II. Odkrytą krainę w samym sercu Afryki postanowił przejąć na własność, skolonizować i wywieźć z niej, ile się da. Podbite przez siebie włości król nazwał Wolnym Państwem Konga. W latach 1877-1908 wymordowano tam około 20 mln ludzi, co urosło do rangi największego wówczas politycznego skandalu i Leopold II został zmuszony do oddania swojego folwarku.
Jego nowym właścicielem nie stał się jednak lud Konga, lecz rząd w Brukseli. Kongo z „wolnego państwa” przeistoczyło się w Kongo Belgijskie. Nie miało ono nic wspólnego z demokracją, ale mieszkańcy odczuli wyraźną poprawę. Zaczęła się wykształcać kongijska klasa polityczna, a wraz z nią - dojrzewać idea wybicia się na niepodległość. Kongo otrzymało ją 30 czerwca 1960 roku i zmieniło nazwę na Demokratyczną Republikę Konga, choć nie była to ani republika, ani tym bardziej republika demokratyczna. Niecałe dwa tygodnie później DRK zaczęła się rozpadać (najpierw niezależność ogłosiła prowincja Katanga, a potem Południowe Kasai). 5 września 1960 roku prezydent Joseph Kasa-Vubu ogłosił dymisję premiera Patrice’a Lumumby, a ten odwdzięczył mu się tym samym. Pogodził ich szef armii generał Joseph Mobutu, odsuwając obu od władzy. Lumumba został zamknięty w areszcie, więc niewiele mógł zrobić, ale wicepremier w jego gabinecie powołał alternatywny rząd w Stanleyville. W ten sposób zaledwie trzy miesiące po uzyskaniu niepodległości w Kongu działały cztery ośrodki władzy: Mobutu (popierany przez USA), zwolennicy Lumumby (ZSRR i Egipt) oraz separatyści w Katandze (Belgia). Rezultatem tej międzypartyjnej i międzynarodowej próby sił był sześcioletni konflikt o skomplikowanej strukturze - walka wyzwoleńcza mieszała się z wojną secesyjną, wojną o dostęp do zasobów naturalnych Konga oraz zimną wojną między USA i ZSRR.
Gdy w 1965 roku Mobutu przejmował władzę z rąk Kasa-Vubu, było już 100 tys. ofiar śmiertelnych. Generał, który (w co święcie wierzyła CIA) miał zaprowadzić w kraju kapitalizm, stał się najdłużej panującym i najbardziej skorumpowanym komunistycznym dyktatorem Afryki. Zaprowadził kult jednostki, zdelegalizował wszystkie organizacje polityczne i likwidował opozycjonistów. W 1971 roku zdecydował, że nazwa Demokratyczna Republika Konga źle się kojarzy, więc zmienił ją na Zair. Sytuacja ewoluowała dopiero pod koniec zimnej wojny. Sojusznicy zniknęli, a generałem zaczął się interesować międzynarodowy wymiar sprawiedliwości.
Komunistę obalił jeszcze bardziej zapiekły komunista. Ze wschodniego Zairu na Mobutu wyruszył Laurent Kabila, handlarz złotem i ultramarksista. W latach 60. sam Che Guevara tłumaczył mu, jak przeprowadzić rewolucję na wzór kubański, ale nie wytrzymał. Uznał, że z takiego dziwkarza i alkoholika nigdy nie będzie dobrego rewolucjonisty. Trzydzieści kilka lat później historia przyznała mu rację. Kabila wszczął bunt jako przywódca Sojuszu Sił Demokratycznych na rzecz Wyzwolenia Konga. Rokosz kosztował życie prawie 6 mln ludzi, mimo to samozwańczy marksista nie doczekał objęcia władzy. 16 stycznia 2001 roku zginął z ręki szefa swojej ochrony. To, co nie udało się ojcu, przypadło w zaszczycie synowi - Josephowi Kabandze. W 2006 roku stał się on pierwszym w historii „demokratycznie” wybranym prezydentem kraju.
Nowy zbawiciel
Rządy Kabangi nie okazały się jednak usłane różami. Nowy prezydent otrzymał godnego siebie rywala - człowieka, który w kongijskich absurdach czuje się jak ryba w wodzie, generała Laurenta Nkundę. Studiował on psychologię, ale został żołnierzem; pomagał w dojściu do władzy Kabili, ale potem walczył przeciwko niemu; wsparł Kabangę i został oficerem kongijskiej armii, ale wybrał karierę rebelianta. Międzynarodowy Trybunał Karny zarzuca mu zbrodnie wojenne. Amnesty International twierdzi, że zmusza 12-letnich chłopców do noszenia broni. Z doniesień agencyjnych wynika, że plądruje i gwałci. On sam zaś utrzymuje, że szerzy dobro, jest kaznodzieją i pastorem Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego, a także szefem Narodowego Kongresu Obrony Ludu. Jako czlonek plemienia Tutsi broni Tutsich przed atakami ze strony wrogich Hutu i oskarża siły rządowe o zbrodnie na lokalnej ludności.
Cisza przed burzą
Nkunda odpowiada za najnowszą odsłonę obecnego konfliktu. Otóż, wspierany przez Rwandę stanął przeciwko siłom rządowym. Od sierpnia w prowincji Kivu na wschodzie kraju trwają ciężkie walki pomiędzy siłami rządowymi i rebeliantami. Jeśli wojna, która tli się w Kivu, wybuchnie pełnym płomieniem, obejmie pół Afryki i doprowadzi do najkosztowniejszej klęski w historii misji pokojowych ONZ. Pod koniec października partyzanci zbuntowanego Nkundy z łatwością rozpędzili na cztery wiatry kongijską rządową armię budowaną od kilku lat za miliony dolarów przez instruktorów z ONZ.
Partyzantom Nkundy równie łatwo przyszłoby zdobycie stolicy północnego Kivu Gomy, ale generał kazał im zatrzymać się przed rogatkami miasta i ogłosił zawieszenie broni. Czterdziestokilkuletni Nkunda przysięga, że nie chce wojny, lecz rozmów z rządem z Kinszasy. Ale rozejm ogłosił raczej nie po to, by układać się prezydentem Josephem Kabilą, lecz by zyskać na czasie, zdobyć sojuszników i zagranicznych mocodawców. Zaprawiony w wojnach Nkunda wie, że jego kilka tysięcy partyzantów wystarczy, by podbić Kivu, ale jest ich zbyt mało, by sięgnąć po Kinszasę. Ostatnio pojawiły się głosy, że Nkundę wspomaga ruandyjskie wojsko, które chce obalić kongijskiego prezydenta. Nkunda twierdzi z kolei, że jego partyzanci widzieli w Kivu żołnierzy z Angoli. Sytuację dodatkowo zaostrza plotka, że swoje wojska chętnie podesłałoby na pomoc Kabili Zimbabwe. Jest w tym pewien sens. Wojna nie tylko zapełniłaby pusty skarbiec zbankrutowanego państwa, ale dodatkowo odciągnęła uwagę świata od fatalnych rządów prezydenta Roberta Mugabego.
Obecnie w Północnym Kivu panuje relatywny spokój. Raz po raz jest on jednak przerywany starciami pomiędzy rebeliantami a członkami prorządowej milicji Mai-Mai (złożonej głównie z ruandyjskich rebeliantów Hutu).
Zło surowcowe
Za dramatem Demokratycznej Republiki Konga, oprócz wieloletniej wojny domowej, kryje się cicha wojna między wielonarodowymi korporacjami górniczymi. Już w 1996 roku, gdy rebelianci ogłaszali zdobycie głównych miast RDK, media przedstawiały gospodarcze znaczenie ich sukcesów. Ujawniły też głównych aktorów, którzy dotąd byli w ukryciu - wielkie grupy finansowe i przemysłowe zainteresowane eksploatacją zasobów kopalnianych Konga: Consolidated Eurocan Venture, Barrick Gold Corporation, Anglo American Corporation, American Minerał Fields Inc. i sprzymierzoną z nią American Diamond Buyers.
W gruncie rzeczy chodzi o prawdziwą rekolonizację Konga przez międzynarodowy kapitał prywatny. Zdaje on sobie sprawę, że pod względem geologicznym Demokratyczna Republika Konga jest fenomenem, zwłaszcza na południowym wschodzie Katangi. W strefie, która ciągnie się aż do Zambii, znajdują się największe jeszcze nie eksploatowane zasoby miedzi. DRK posiada także wielkie zasoby kobaltu - może najważniejsze w świecie - i przez wiele lat zajmowała pierwsze miejsce w jego produkcji. Nawet obecnie, mimo opłakanej sytuacji, zajmuje drugie miejsce w świecie. W Kongu znajduje się również blisko 80 proc. światowych zasobów koltanu. Ta ruda tantalu, jest głównym składnikiem jednego z kilku typów kondensatorów, czyli drobnych części składowych skomplikowanych układów elektronicznych. Spośród wielu różnych typów kondensatorów tantalowe są małe i bardzo odporne na złe warunki zewnętrzne. Idealnie sprawdzają się w telefonach komórkowych, przenośnych konsolach do gier czy układach naprowadzania wojskowych rakiet.
Mając to wszystko na uwadze, wielonarodowe firmy wydobywcze pertraktują
i z rebeliantami, i z rządzącymi, chcąc się znaleźć u boku zwycięzcy. Interesuje ich tylko zdobycie jak najlepszych koncesji na wydobycie wolframu, złota, diamentów, manganu, uranu, i innych minerałów, które towarzyszą tym metalom, jak cynk, german, srebro, ołów, żelazo.
Katastrofa humanitarna
Mimo iż do prawdziwych działań w rejonie Kivu jeszcze nie doszło, sytuacja ludności cywilnej na pogrążonym w konflikcie obszarze jest krytyczna. Od końca sierpnia uciekło stamtąd blisko 800 tys. osób, które w niezmiernie ciężkich warunkach przebywają obecnie w obozach dla uchodźców lub ukrywają się w dżungli.
- Ludzie ci są pozbawieni jakiejkolwiek pomocy humanitarnej. Uciekinierom brakuje żywności, wody i innych artykułów pierwszej potrzeby - ostrzega David Miliband. Ostatnio brytyjski minister spraw zagranicznych wraz w szefem francuskiej dyplomacji Bernardem Kouchnerem prowadził rozmowy w siedzibie Unii Afrykańskiej w tanzańskiej stolicy - Dar es Salaam. Miliband i Kouchner apelowali o natychmiastowe wcielenie w życie porozumień pokojowych i rozbrojenie rebelianckich sił w Kongu. Unia Europejska zaproponowała już zorganizowanie pod egidą ONZ szczytu krajów państw graniczących z Kongiem, z udziałem Ugandy i Burundi oraz przedstawicieli Unii Afrykańskiej. Celem miałoby być opracowanie „mapy pokojowej”, gwarantującej trwałe rozwiązanie problemów regionu.
-
W tej chwili w Kongo stacjonuje ok. 17 tys. zagranicznych żołnierzy a sekretarz generalny ONZ Ban Ki-moon poprosił Unię Europejską o przysłanie dodatkowych 3 tys. ONZ jest jednak bezradna. Z analizy magazynu „Forbes” wynika, że tworzący kontyngent Hindusi i Pakistańczycy nie wdają się w walki, za to coraz częściej oskarżani są o gwałty na nieletnich i handel bronią w zamian za złoto. Fiasko misji ONZ w Kongu może mieć daleko idące konsekwencje. Niechybnie oznaczać będzie jeszcze większą klapę operacji w sąsiednim Sudanie, gdzie pod nadzorem ONZ trwają przygotowania do zapowiedzianych na ten rok wyborów i ustalonego na 2011 rok plebiscytu w sprawie niepodległości południowego obszaru. ONZ do dziś nie może się doprosić żołnierzy, śmigłowców i pieniędzy na misję pokojową w Darfurze. Tymczasem, widząc bezradność i słabość wspólnoty międzynarodowej, rząd z Chartumu i byli partyzanci z południa już zbroją się na przyszłą wojnę.
Przy napisaniu tego tekstu pomocny był artykuł Rafała Kostrzyńskiego Wojna złych ludzi, "Przekrój", 8.01.2009 r.
Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża poglądy autora.