Maciej Konarski: Ofensywa Tet - czyli jak przegrywa się współczesne wojny
Swego czasu USA wycofały się z Wietnamu nie w wyniku militarnych porażek, lecz z powodu przegranej na ekranach telewizorów. Siłom NATO grozi dziś w Afganistanie dokładnie to samo.
Świat zelektryzowały w poniedziałek informacje o zuchwałym ataku afgańskich talibów na centrum Kabulu. Oddział zamachowców-samobójców dotarł na odległość 45 metrów od bram pałacu prezydenckiego, paraliżując na wiele godzin całe miasto. Obiektem ataku stały się również gmachy banku centralnego i ministerstwa sprawiedliwości oraz pięciogwiazdkowy hotel „Serena”. Nie przez przypadek uderzenie talibów rozpoczęło się niemal dokładnie w tym samym czasie, gdy prezydent Hamid Karzaj zaprzysięgał nowych członków swojego rządu. Napastników udało się w końcu odeprzeć po ponad pięciogodzinnej walce.
„Zuchwały atak”, „spektakularne uderzenie” (NYTimes), czy wreszcie moje ulubione: „przez pięć godzin Kabul był w rękach talibów” (Gazeta Wyborcza) – media bez wątpienia wiedziały jak zrobić użytek z tak pięknego newsa. I zresztą o nic więcej talibom nie chodziło. Bo przecież trudno oczekiwać, że 20 zamachowców zdoła osiągnąć jakiś istotny z wojskowego punktu widzenia sukces w centrum silnie umocnionego miasta. W świat kolejny raz poszedł jednak sygnał – talibowie rosną w siłę, a wojska NATO w coraz mniejszym stopniu kontrolują sytuację w Afganistanie.
Dzisiejsze starcia w Kabulu od razu nasunęły mi na myśl analogię z „Ofensywą Tet”, którą w 1968 roku komunistyczny Wietkong przeprowadził w ówczesnym Wietnamie Południowym. Komuniści postanowili wówczas porzucić żmudną walkę partyzancką i uderzyli na amerykańskie bazy na terenie niemal całego kraju. Powstanie wybuchło nawet stolicy Wietnamu Południowego, Sajgonie, gdzie zaatakowano m.in. pałac prezydencki, ambasadę USA i siedzibę telewizji. Przyjęcie otwartej walki z świetnie uzbrojonymi Amerykanami zakończyło się jednak dla komunistów w jedyny możliwy sposób – okupioną ciężkimi stratami porażką. Militarna siła Wietkongu została znacząco zredukowana, a szereg historyków przyznaje dziś, że USA miały wówczas szansę przechylić losy wojny na swoją korzyść.
Bitwa, którą Amerykanie zwyciężyli militarnie została jednak sromotnie przegrana na łamach gazet i na ekranach telewizorów. Wieści o ciężkich klęskach poniesionych przez Wietkong nie przebiły się do świadomości opinii publicznej. Przebiły się natomiast inne obrazy – oblężona ambasada USA w Sajgonie, południowowietnamski oficer mordujący bezbronnego jeńca, dawna stolica Wietnamu, Huế, zajęta przez komunistów i zrujnowana amerykańskimi nalotami (o krwawej rozprawie jakiej komuniści dokonali w tym mieście z „wrogami klasowymi” już się nie pisało, ale to inna historia). W rezultacie prezydent Lyndon B. Johnson zrezygnował z ubiegania się o reelekcję, ruch antywojenny w USA znacząco przybrał na sile, a cztery lata później Waszyngton wycofał swoich żołnierzy z Wietnamu.
Rzecz jasna zdaję sobie sprawę, że ta analogia nie jest trafiona w 100 procentach. Talibowie nie podjęli (jeszcze?) tak wielkiej ofensywy jak wietnamscy komuniści i nie są bynajmniej aż tak osłabieni jak Wietkong po klęsce w 1968 r. Na zwycięstwo militarne w otwartej walce z siłami NATO nie mieli i nie mają jednak szans. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że w porównaniu z wojskami sowieckimi w latach 80. oddziały ISAF wciąż radzą sobie nienajgorzej. Jedyną szansą talibów jest więc tak naprawdę zmęczenie Zachodu długotrwałą wojną. Tymczasem opierając się na relacjach prasowych przeciętny odbiorca na Zachodzie ma prawo dojść dziś do jednego wniosku – „przegrywamy tę wojnę”.
Czy to przekonanie przełoży się na rzeczywistą klęskę? Całkiem niewykluczone.