Magdalena Górnicka: Piwna dyplomacja
Niewolnictwo, a także późniejsze lata segregacji i dyskryminacji rasowej, to dzisiaj największy wyrzut sumienia amerykańskiego „narodu wybranego”, gwarantującego swym obywatelom prawo do życia, wolności i dążenia do szczęścia. Problemem przez lata nie były same wartości, lecz ich ekskluzywność, a zatem kwestia praw obywatelskich.
Na długo po wprowadzeniu XIII poprawki do amerykańskiej konstytucji znoszącej niewolnictwo, a nawet antydyskryminacyjnych ustaw wywalczonych w latach 60. XX w. przez ruch praw obywatelskich, kolor skóry determinował miejsce Amerykanina w społeczeństwie. Determinował do tego stopnia, że wyjście poza stereotypy rasowe wiązało się z niechybnym uznaniem za zdradę środowiska, z którego taka osoba się wywodzi. O tę zdradę najłatwiej oskarżyć było Afroamerykanów, którzy – wykorzystując talent i ciężką pracę – zdobyli wykształcenie i pozycję w „świecie białych”. Tak, jak Barack Obama.
Chociaż później Afroamerykanie pokochali Obamę i podkreślali dumę z powodu wyboru pierwszego czarnoskórego prezydenta, początkowo wcale tak różowo nie było. Obama, którego historia „świadomości rasowej” jest dużo bardziej skomplikowana niż – powiedzmy – jego żony Michelle, początkowo przez część środowisk afroamerykańskich nazywany był „wujem Tomem". Tytułowy bohater powieści H.B. Stowe to bowiem symbol zaprzedania się białym, poniżenia jedynie dla bycia tolerowanym. Wybór Baracka Obamy miał wytrącić argument z ręki Afroamerykanom narzekającym na niesprawiedliwe traktowanie ze strony białych. Obama, zgodnie ze swoim hasłem wyborczym, pokazał, że Afroamerykanin „może".
Nie tylko sprawować najwyższy urząd w państwie, ale przede wszystkim zjednoczyć wokół siebie bardzo różnych ludzi: od robotników, tradycyjnych wyborców Demokratów, przez Afroamerykanów z miejskich gett, aż po intelektualistów z elitarnych uniwersytetów. Podkreślając różnorodność swojego dziedzictwa, Obama był postrzegany jako kandydat postrasowy – chociaż niefortunne wypowiedzi jego żony czy skandal z pastorem Jeremiahem Wrightem niemal ten wizerunek zrujnowały.
Tymczasem prawdziwy test dla postrasowej Ameryki przyszedł pół roku po zaprzysiężeniu pierwszego czarnego prezydenta. Henry Louis Gates, kulturoznawca z Harvardu, zachowuje się głośno przy okazji wchodzenia do własnego domu w Cambridge. Sąsiadka wzywa policję. Przyjeżdża James Crowley, sierżant miejscowej policji. Gates miał zachowywać się głośno i odmówił pokazania dowodu tożsamości. Crowley (biały) aresztował więc czarnoskórego mężczyznę. Postępowanie wobec Gatesa wkrótce umorzono. Harwardzki kulturoznawca stwierdził, że padł ofiarą stereotypów rasowych (racial profiling – przekonanie, że czarni mężczyźni są bardziej skłonni do popełnienia przestępstwa niż biali), a ponieważ ma wpływowych znajomych, w tym samego prezydenta, o sprawie Gatesa zrobiło się w mediach głośno. Policjanta z Cambridge próbował bronić miejscowy „The Boston Globe”, jednak
media krajowe opowiedziały się po stronie Henry'ego Louisa Gatesa.
Skończyłoby się pewnie filozoficznymi dyskusjami i wywiadami z ekspertami, gdyby do sprawy nie wmieszał się Barack Obama. „Niewinne” pytanie Lynn Sweet z „Chicago Sun-Times" podczas nudnej konferencji prasowej na temat reformy służby zdrowia sprowokowało prezydenta do konstatacji, że policja w Cambridge „zachowała się głupio” aresztując Gatesa. Stwierdzenie to wywołało medialną burzę. Policjanci zażądali, aby Obama oficjalnie ich przeprosił, radykalni działacze afroamerykańscy nagle przestali udawać umiarkowanie, a konserwatywna prawica alarmowała, że prezydent broni swojego „kolesia”, narażając na szwank funkcjonowanie amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości.
Lewicowe media porównały H.L Gatesa do Rosy Parks, która – odmówiwszy ustąpienia miejsca w autobusie – dała początek ogólnokrajowemu ruchowi walki o prawa obywatelskie. Barack Obama początkowo podtrzymywał swoje zdanie na temat policji i aresztowania Gatesa. Później jednak – przyznał, że nie powinien używać określenia „głupie” wobec działań policjantów z Cambridge. Zaznaczył przy tym, że szanuje ciężką pracę stróżów prawa. Punktem kulminacyjnym było jednak oficjalne zaproszenie głównych bohaterów wydarzeń – naukowca i policjanta – na piwo do Białego Domu.
„Piwna dyplomacja” – tak ochrzciły spotkanie amerykańskie media i przystąpiły do spekulacji o wyborze marki złotego trunku, którym podejmie swoich gości Barack Obama. Ten zręczny wizerunkowo zabieg uratował, przynajmniej chwilowo, obraz Obamy – prezydenta postrasowego.
Nie zmienił i nie zmieni jednak podziałów zakorzenionych głęboko w amerykańskim społeczeństwie. Nie zwiększy też szans afroamerykańskich studentów na to, by mogli dostać się na Harvard i uczestniczyć w zajęciach Henry'ego Louisa Gatesa. W końcu, nie zwiększy zaufania ani czarnoskórych Amerykanów do policji, ani policji do czarnoskórych mężczyzn. Trzeba jednak pamiętać, że sama akcja afirmatywna nie jest rozwiązaniem – zaognia ona często stosunki międzyrasowe, zamiast je łagodzić. Podobnie jest z zasiłkami dla Afroamerykanów – tworzą nowe różnice, zamiast niwelować istniejące. Sprowadzenie narodowej dyskusji wokół kwestii rasowej do kufla piwa z prezydentem jest jednak katastrofą. Najlepszą nauką jest bowiem dawanie przykładu. Barack Obama to przykład sytuacji, w której Afroamerykanin może zostać prezydentem, a Henry Louis Gates - że aresztowanie kogoś na podstawie koloru skóry jest niesprawiedliwe i nie może być na porządku dziennym. James Crowley w końcu dał przykład, że policja postępuje wobec każdego zgodnie z pewnymi procedurami: niezależnie czy podejrzany wykłada na Harvardzie i jest na „ty” z prezydentem.
„Piwny szczyt" to zły przykład nie tylko ze względu na sam alkohol, ale dlatego, że skupia uwagę wokół imprezy: zamiast reform czy chociaż głębszych debat liczy się po prostu dobry show.