Magdalena Górnicka: Powrót izolacjonizmu?
W kampanii przed wyborami do Kongresu polityka zagraniczna była zupełnie nieobecna. Po wyborach –przegrany prezydent udał się w ważną podróż zagraniczną – do Azji. Aby stamtąd mówić głównie do Amerykanów.
Andrew Nagorski wróży USA w „Newsweeku” flirt z izolacjonizmem, a Daniel Drezner z „Foreign Policy” – wprost przeciwnie: jego zdaniem wyniki wyborów nie wpłyną na zmianę polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych. Komentatorzy „Washington Post” proponują prezydentowi wprost skupienie się na polityce zagranicznej – bo Demokraci przegrali przecież wybory do Kongresu właśnie przez politykę wewnętrzną Obamy.
Drezner swoje stanowisko argumentuje tym, że większość narzędzi i kompetencji w polityce zagranicznej leży w gestii prezydenta. Oczywiście – to prezydent kreuje politykę zagraniczną USA, ale dzięki Kongresowi może on ją wdrażać. Najbardziej oczywisty przykład pomieszania przez Kongres planów prezydenta to oczywiście Liga Narodów. Dzisiaj polityka zagraniczna jako taka nie budzi takich emocji – z wyjątkiem – międzynarodowych stosunków gospodarczych. Te bowiem wpływają bezpośrednio na gospodarkę USA – czuły punkt amerykańskich wyborców i polityków.
Tą, nieco okrężną, drogą dochodzimy z powrotem do zmiany układu sił w amerykańskim Kongresie. Gospodarka to obszar, na którym Republikanie chcą w największym stopniu przejąć władzę. I każda polityka zahaczająca o tę sferę – w tym polityka zagraniczna – muszą zostać jej podporządkowane. Albo przynajmniej Republikanie będą do tego dążyć – tak bowiem zinterpretowali mandat otrzymany od społeczeństwa.
Tymczasem Barack Obama doskonale to rozumie: chcąc utrzymać swój wpływ na gospodarkę i sprawnie prowadzić politykę zagraniczną, podczas pierwszej podróży po wyborach wybrał się do krajów ważnych partnerów gospodarczych. I choć zza oceanu – przemawia stamtąd wprost do amerykańskich wyborców- podkreślając to, że odbudowanie gospodarki USA – w tym stworzenie nowych miejsc pracy – zależy od współpracy z zagranicą: w tym z państwami azjatyckimi.
„Największa rywalizacja nie odbywa się między Republikanami i Demokratami, lecz między państwami w światowej gospodarce” – mówił prezydent USA, podkreślając gospodarczy wymiar swojej podróży do Azji. W ten sposób podkreśla ponadpartyjność troski o amerykańską gospodarkę i z polityki wewnętrznej (w której przegrywa) przenosi ją na poziom międzynarodowy (nad którym sprawuje znacznie większą kontrolę).
W eseju opublikowanym w „New York Timesie” Barack Obama deklaruje, że eksport dóbr i usług, a także nowego, odpowiedzialnego amerykańskiego biznesu – w przeciwieństwie do ryzykownych spekulacji, będzie nowym – obok demokracji – towarem eksportowym Ameryki.
Obama ogłasza też Azję jako „kluczowy rynek”, od którego zależy odbudowa amerykańskiej gospodarki. Przełamuje tym samym postrzeganie tego regionu świata jako wyłącznie producenta dóbr, a zaczyna doceniać – jako jeden z pierwszych przywódców Zachodu - azjatyckich konsumentów i rosnącą w siłę klasę średnią.
Prezydent odrzuca protekcjonizm i stawia na wolny rynek w skali globalnej – jednak ze zredefiniowaną rolą USA: jako jednego z zawodników, a nie komentatora czy sędziego – jakim zdaje się pozostawać Unia Europejska.
Wolny rynek oznacza otwartość – także w zakresie wymiany technologii, co summa summarum – ma przynieść korzyści amerykańskiej gospodarce i stworzyć nowe miejsca pracy. Właśnie dlatego ogłosił on złagodzenie restrykcji na eksport technologii tzw. dwojakiego użytku (które oprócz zastosowania w przemyśle, mogą posłużyć do skonstruowania broni).
„Dla Ameryki to po prostu polityka zatrudnienia” – podsumował Obama.
Część z tych sprzyjających powstawaniu miejsc pracy w USA przedsięwzięć była już negocjowana od jakiegoś czasu – np. sprzedaż przez Boeinga transportowych samolotów dla Indii.
„Nie tylko cieszymy się z waszego wzrostu, ale chcemy go aktywnie wspierać. Indie to rynek przyszłości, chcemy weń inwestować” – mówił Barack Obama podczas spotkania w Amerykańsko-Indyjskiej Radzie Biznesu.
Część komentatorów podkreśla, że jego nieratyfikowanie mogłoby nie tylko pogorszyć z mozołem odbudowywane (po uprzednim resecie) stosunki amerykańsko-rosyjskie, ale mogłoby zaważyć również na reelekcji…Dmitrija Miedwiediewa. To bowiem prezydent Rosji, wykazując stosunkową niezależność w tej kwestii od sceptycznego wobec USA premiera Władimira Putina, jest ojcem osiągniętego z Obamą porozumienia.
Czyżby tym sposobem amerykańscy wyborcy poniekąd wybrali następnego prezydenta Rosji? Barack Obama – w przeciwieństwie do polityków Tea Party – się takich wyzwań globalizacji nie boi.