Magdalena Górnicka: Prawdziwa "tajna" misja Billa Clintona
Chociaż Bill Clinton pojechał do Korei Północnej jako "osoba prywatna" to jego wizyta, a nie oficjalna podróż po Afryce jego żony - sekretarz stanu – przyciągnęła uwagę świata.
Clintonowie są znów u władzy. Co więcej: zajęli się polityką zagraniczną - tym, na czym znają się najlepiej, w czym mają doświadczenie, Barackowi Obamie pozostawiając wyjętą z własnych koszmarów walkę o reformę systemu opieki medycznej.
Powrót Billa Clintona to życia publicznego to wyraz nadziei na całkowite przejęcie steru amerykańską polityką zagraniczną: Obama się w końcu opatrzy, a jego chłodna ignorancja w stosunku do kilku narodów w końcu zniweczy jego wizerunek. Magazyn "Foreign Policy" opublikował ostatnio listę państw, które "są wkurzone" na amerykańskiego prezydenta. Co ciekawe, na pierwszym miejscu nie znalazła się wcale Polska, lecz...Kanada, która - choć bezpośrednio z USA sąsiaduje - nie może liczyć na bliską współpracę, chociażby taką, jak za czasów Busha.
W rankingu znalazły się też inne ważne państwa, jak choćby Chiny (które czują, że mają stać się koniem pociągowym dla amerykańskiej gospodarki pogrążonej w kryzysie), czy najbliżsi sojusznicy - Korea Południowa i Wielka Brytania. Polski w rankingu "Foreign Policy" nie ma, ale ostatni list liderów Europy Środkowo-Wschodniej, podpisany przez Lecha Wałęsę czy Vaclava Havla, pozwala śmiało dopisać dalszy ciąg do listy ignorowanych - nie tylko przez prezydenta, lecz nawet przez amerykańską prasę. Tymczasem skandal z Moniką Lewinsky zaszkodził wizerunkowi prezydenta Clintona przede wszystkim w samej Ameryce. Na świecie - zagraniczni przywódcy raczej współczuli amerykańskiemu prezydentowi tej "kłopotliwej afery".
Prezydentura Billa Clintona przypadła też na lata przełomu - upadł Związek Radziecki, miał nastąpić "koniec historii" i bezwarunkowy demokratyczny happy end.Tam, gdzie ten happy end samoistnie nie nastąpił (Bałkany),to administracja Clintona spróbowała dopisać szczęśliwe zakończenie.Dla Europy Środkowo-Wschodniej Clinton jest symbolem "powrotu taty" - Ameryki, do osieroconego po drugiej wojnie światowej zakątka świata.Bill Clinton umiał też znaleźć - przynajmniej chwilami - wspólny język w z głównymi graczami konfliktu bliskowschodniego. Był też o krok od przełomowej wizyty w Korei Północnej - jeszcze jako urzędujący prezydent.
Oczywiście, wszystko to miało miejsce przed 11 września - a więc Afganistanem i Irakiem.Jednak gdy ze sceny zniknął George W. Bush, a zmiana uosabiana przez Baracka Obamę nie nadeszła - wiele państw zatęskniło za przywództwem Ameryki ze starych dobrych czasów Clintona.
Obecnego prezydenta niektórzy "życzliwi" ostrzegali przed mianowaniem Hillary Clinton na stanowisko sekretarza stanu. Ich zdaniem, Clintonowie mieli zbudować sobie własny dwór i zyskać szeroką władzę zupełnie niezależną od prezydenta.
Głosy te były, oczywiście, przesadzone. Clintonowie nigdy nie stworzyli "Camelotu" - oprócz wiernych współpracowników, przez osiem lat w Białym Domu dorobili się wielu wrogów. W obliczu chylącej się ku upadkowi kandydaturze Hillary na prezydenta, panią Clinton opuściło - na rzecz obozu Obamy - kilku najbliższych współpracowników i przyjaciół, stanowiących fundament jej "Hillarylandu".
W jakichkolwiek by stosunkach aktualnie z Clintonami nie byli, większość obecnych ludzi Obamy to "spadek" po Billu Clintonie. Były prezydent i obecna sekretarz stanu znają więc ich styl pracy i kompetencje. Spora część z dawnych ludzi Clintona weszła do nowej administracji wraz z Hillary Clinton i dzisiaj współpracuje z szefową dyplomacji.
Wydawało się, że ostatnimi czasy prezydent Obama chciał osobiście prowadzić zarówno politykę wewnętrzną, jak i zagraniczną, a jeśli nie osobiście - to z pominięciem Hillary Clinton.
Sekretarz stanu, której jeszcze przed nominacją Obama obiecał dużą samodzielność, zapewniała wprawdzie, że o żadnym konflikcie nie ma mowy, czego najlepszym dowodem miała być podróż Clinton do Indii. Departament Stanu silnie promował podróż szefowej dyplomacji do Azji. Sama Clinton natomiast kreśliła daleko idące, samodzielne koncepcje "parasolu bezpieczeństwa". W dyplomacji słowa trzeba dobierać nadzwyczaj starannie, o czym sekretarz stanu powinna pamiętać.
Na jej szczęście (?), w kraju rozgrywał się inny dramat z prezydentem w roli głównej - walka o reformę służby zdrowia. Podobny dramat pogrzebał swego czasu prawie prezydenturę Billa (a przynajmniej - ambicje polityczne ówczesnej pierwszej damy jako członka gabinetu swojego męża).
Gdy więc Barackowi Obamie ciągle spadały słupki poparcia, Clintonowie najwyraźniej postanowili przejść do działania.Hillary wyjechała do Afryki - przedstawiać taktykę uzupełniającą strategię nakreśloną w Ghanie przez prezydenta Obamę. Miało to uwypuklić lojalność sekretarz stanu do jej szefa i poparcie dla jego wizji polityki zagranicznej.Kiedy więc Hillary karnie zameldowała się na pokładzie samolotu do Afryki, do podróży szykował się już Bill.
Jego podróż - w przeciwieństwie do jej - miała być zupełnie nieoficjalna i nie przyciągać uwagi mediów,które miały z zapartym tchem śledzić afrykańską wyprawę szefowej dyplomacji i wysyłać jej smsy z pytaniami.
Podróż byłego prezydenta do Korei Północnej okazała się sensacją nie tylko z tego względu, że to pierwsze tak wyraźne wystąpienie publiczne Clintona od dziewięciu lat, lecz dlatego, iż ukazała ona niesamowitą słabość północnokoreańskiego reżimu. Oto bowiem wystarczy by do Phenianu przyleciała"osoba prywatna", a komunistyczny reżim bez mrugnięcia okiem zwalnia dziennikarki, które wcześniej skazał na 12 lat łagru za "ciężkie przestępstwa przeciwko narodowi koreańskiemu".
I taką "osobę prywatną" podejmuje obiadem Kim Dzong Il, który jeszcze miesiąc temu chciał zniszczyć Amerykę (i odpalił rakiety w Dzień Niepodległości w USA), albo przynajmniej - ciężko obrazić szefową amerykańskiej dyplomacji ("upośledzona"), prywatnie zresztą żonę "osoby prywatnej”.
Gdzie tu sens, gdzie logika?
Kluczem do zagadki wydaje się...Kim Dzong Il. Pamiętajmy, że północnokoreański dyktator jest umierający - ma raka trzustki.Największe dni chwały dla Kima - mogły z dużą pewnością mieć miejsce pod koniec prezydentury Clintona, gdy do Phenianu przyleciała Madeleine Albright, wówczas sekretarz stanu.Wizytę w Korei Północnej rozważał nawet sam prezydent Clinton.Kim Dzong Il mógł wtedy czuć się doceniony, "zabłysnąć" przed światowym mocarstwem.Ani Albright, ani Clinton nie wyprowadzali go z błędu.
Czy przyjęcie Billa Clintona z honorami należnymi głowie państwa, a nie "osobie prywatnej" jest po prostu dla Kim Dzong Ila ostatnią, choćby złudną okazją do dokończenia tego, co zostało przerwane wyborem George'a W. Busha?
Dla samego Billa Clintona powrót na globalną scenę polityki międzynarodowej to z jednej strony - realizacja politycznych ambicji, które nie mogą być realizowane w polityce krajowej, a z drugiej - kolejny krok w budowaniu siatki zabezpieczającej dla ewentualnej kandydatury Hillary w wyborach prezydenckich za 4 lata.
Barackowi Obamie może się przecież nie udać. Zapowiadana "zmiana" nie przyjdzie już nigdy.Przy braku mocnego kandydata ze strony prawicy (o ile nie powróci Sarah Palin - chociaż ostatni sondaż pokazuje, że Clinton wygrałaby z Palin w wyborach prezydenckich), Hillary Clinton wydaje się naturalną alternatywą dla Demokratów chcących utrzymać we władaniu Biały Dom - Obama będzie zbyt skompromitowany, by to jego poprzeć.
Hillary Clinton jednak jest sekretarzem stanu - jednym z najbliższych współpracowników prezydenta Baracka Obamy. Jeśli więc jemu się nie powiedzie, jego rząd zatonie wraz z nim. Szefowa dyplomacji - chcąc utrzymać stanowisko - musi podążać za Obamą: nawet jeśli oznacza to drogę w dół.
W dół ściągają prezydenta przede wszystkim sprawy wewnętrzne - ledwo (albo i w ogóle) dostrzegalne z perspektywy globalnej.Natomiast Hillary Clinton - choć podróżująca jako "wzmacniacz" polityki zagranicznej prezydenta, przedstawia podczas swoich wizyt program znacznie bardziej szczegółowy i pragmatyczny niż wielkie wizje kreślone przez Baracka Obamę.Działania taktyczne - pozornie drobne - przynoszą jednak tę prawdziwą zmianę, której ostateczny obraz kreśli porywająco prezydent USA.Te drobne działania będą jednak wiązane z nazwiskiem Hillary Clinton.
Ewentualny upadek Obamy, owszem, pociągnie za sobą i sekretarz stanu, ale na arenie międzynarodowej - w znacznie mniejszym stopniu.Współpraca z prezydentem dla dobra Ameryki - proszę bardzo. Bezwzględne poświęcenie się do końca dla człowieka, który pojawił się znikąd i zgarnął Hillary sprzed nosa partyjną nominację, a być może i samą prezydenturę – to już zbyt wiele.
Bill Clinton zdąży w międzyczasie jednak przygotować, oczywiście - jako "osoba prywatna" siatkę zabezpieczającą dla swojej żony, rozpostartą w najważniejszych światowych stolicach. Nawet w Phenianie.
Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża poglądy autora.