Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home Opinie Polityka Magdalena Górnicka: Skradzione wybory

Magdalena Górnicka: Skradzione wybory


13 lipiec 2008
A A A

„Jeśli ty albo ktoś z twojej rodziny popełnił kiedykolwiek jakieś wykroczenie, jak choćby jazda bez zapiętych pasów, albo nadmierna szybkość, nie możesz brać udziału w wyborach prezydenckich”.

Ulotki o takiej treści były rozprowadzane przed ostatnimi wyborami prezydenckimi wśród mieszkańców tzw. inner cities, zamieszkanych przez Murzynów i imigrantów.

Republikanie widzieli, że George Bush przegrywa wojnę w Iraku. Ale co tam wojna hen hen za morzami. Ważniejsza wojna rozgrywała się w kraju. Gdyby armia była tak skuteczna, jak Republikanie walczący o reelekcję Busha, demokracja w Iraku byłaby dziś porównywalna do japońskiej.

O wyborach z 2000 roku, kiedy to Al Gore przegrał prezydenturę, mimo, że zagłosowało na niego więcej Amerykanów, napisano już chyba wszystko. Następne wybory usunęłyby pewnie „prezydenta – uzurpatora”, jak ochrzczony został Bush przez prasę, gdyby nie 11 września.

Prezydent z uzurpatora stał się ojcem narodu, którego, nie można ot, tak wyrzucić z pracy.

Choć w 2004 roku prezydent USA notował już rekordowo niskie poparcie za granicą, wyniki wyborów światowa opinia publiczna przyjęła spokojnie. Zagranica zagranicą, ale wiadomo, „ci Amerykanie...”. I tyle – społeczność międzynarodowa zajęła się czymś innym.

Tymczasem w samych Stanach nie do końca tak Busha wielbiono, jakby wskazywał wynik wyborów...

Wkrótce po nich kilka niezależnych think-tanków wydało opracowania kwestionujące sposób zorganizowania głosowania. Zsumowano kilka faktów, które nawet jeśli nie wypaczyły wyniku wyborów, nie miały prawa zaistnieć w kraju, który pretenduje do miana mesjasza demokracji.

Najłatwiejszym sposobem, by Republikanie osiągnęli korzystny dla siebie wynik, było zastosowanie marketingowej zasady ekskluzywności. W wielu lokalach wyborczych była tylko jedna maszyna do głosowania, przez co wyborcy musieli ustawiać się w długie kolejki i czekać nawet po sześć godzin. Zważywszy, że wybory w USA nie odbywają się w dzień wolny od pracy, niewielu mogło pozwolić sobie na czekanie tylu godzin, by oddać głos.

Zwłaszcza, gdy – jak spora część wyborców Demokratów – pracuje się na dwa etaty.

Natomiast ci, którzy teoretycznie mogliby poczekać w kolejce te kilka godzin – głównie emeryci – nie mieli na to po prostu siły.

Same maszyny do głosowania to kolejna zmora ostatnich wyborów. Przypominające bankomaty, z dotykowym ekranem, były dla starszych wyborców trudne w obsłudze.

Dodatkowo, okazały się banalnie łatwe do zhakowania. Jak wykazały eksperymenty - system mógł złamać i nastolatek, i ...szympans (który – wbrew pozorom – szybko nauczył się tej sztuki). Oddane za pomocą owych maszyn (DRE) głosy były zapisywane na dysku. Nie było wydruków, nie było więc materialnego potwierdzenia rzeczywistego rozkładu preferencji wyborczych.

W niektórych lokalach,  aby skrócić kolejki do głosowania, wyborcom rozdano kartki i poproszono, by zaznaczyli nań swojego kandydata. Tak (nielegalnie) uzyskane wyniki miały być później przenoszone do elektronicznego systemu przez członków komisji wyborczej, a że stwarzało to spore pole do „kreatywności” wspominać chyba nie trzeba.

Łatwiej jednak poradzić sobie z wyborcami, którzy do wyborów nie przyszli. Aby nie zjawili się zbyt tłumnie, wystarczy wprowadzić pewne – absurdalne – obostrzenia.

W USA by móc zagłosować, najpierw trzeba się zarejestrować jako wyborca. Niektóre hrabstwa odrzucały wnioski o wpis do rejestru wyborców, uzasadniając, że są one przesyłane na zbyt cienkim papierze. W innych komisjach – nie rejestrowano tych, którzy przy wypełnianiu wniosków popełnili tzw. „czeskie błędy” – np. nie zaznaczyli krzyżykiem potwierdzenia, że jest się amerykańskim obywatelem, choć wcześniej w tym formularzu podpisywano oświadczenie, że obywatelstwo się posiada.

Oczywiście, o owych „nieprawidłowościach” informowano Amerykanów dopiero wtedy, gdy zjawili się oni w lokalu wyborczym.

Takie błędy popełniali najczęściej ludzie niewykształceni, imigranci, dyslektycy, którzy w znacznym stopniu stanowią elektorat lewicy.

Doliczając do tego więźniów – obecnych i byłych, którzy pozbawieni są praw wyborczych (wśród więźniów znaczny odsetek to Murzyni głosujący na Demokratów) i osoby, które nie mogły zarejestrować się jako wyborcy z powodu braku prawa jazdy (wymagany jest dokument ze zdjęciem) lub faktury czynszu na swoje nazwisko, co świadczy o ich niskim statusie materialnym (czyli znowu Demokraci), mamy całkiem sporą pulę straconych głosów przeciwko Bushowi.

Jakby tego było mało, Republikańscy „wolontariusze” rozsyłali ulotki informujące o zmianie terminu wyborów, albo informujące o różnego rodzaju nieprawdziwych restrykcjach dotyczących udziału w głosowaniu.

Pojawiły się też firmy-krzaki, oferujące „zaoczną możliwość głosowania” – głównie osobom starszym, chorym i zapracowanym, czyli znowu – ubogim – czyli – Demokratom.

Brzmi to wszystko jak wielka teoria spiskowa i przypomina niedawne wybory w Rosji, gdzie ludzi do lokali przyciągała wizja darmowej wizyty u stomatologa, ale nie są to „urban legends”, tylko fakty, odnotowane zazwyczaj przez lokalną prasę. Poraża dopiero ich zestawienie. I przestają dziwić „egzotyczne” kampanie gwiazd hip hopu zachęcające swoich młodych fanów do głosowania.

Tegoroczne wybory powinny być spokojniejsze. Po pierwsze: nie startuje Bush, a nie wszyscy Republikanie są gotowi umierać za McCaina. Po drugie: demokratyczny kandydat – Barack Obama – z dnia na dzień staje się bardziej kandydatem środka. Popierają go nie tylko Murzyni i robotnicy, ale i wielu młodych wykształconych, którzy z prawidłowym wypełnieniem formularza nie będą mieć najmniejszych problemów.

Crispin Miller, autor książki „ Fooled Agan: H ow the Right Stole the 2004 Election & Why They’ll Steal the Next One Too (Unless We Stop Them)” – biblii antybushowskiego ruchu domagającego się reformy procedury wyborczej, może spać spokojnie. Choć pewnie i tak ze strzelbą pod poduszką. Na wszelki wypadek. Przecież nigdy nie wiadomo, kiedy złodziej przyjdzie.