Magdalena Górnicka: Yes, he can! (komentarz)
Morderczy wyścig o nominację Partii Demokratycznej dobiegł końca. Po prawyborach w Montanie Barack Obama ma już odpowiednią liczbę "swoich" delegatów i może szykować się do rozgrywki z McCainem o Biały Dom.
Stało się to, o czym wiadomo było już od jakiegoś czasu. Hillary Clinton, mimo rozpaczliwych prób ratowania swojej kandydatury, była skazana na porażkę.
Wiatr zmiany, którą obiecał senator z Illinois stał się kamikadze – boskim wiatrem, który zepchnął mozolnie brnące do przodu okręty byłej pierwszej damy.
Zgarnięcie przez Obamę partyjnej nominacji na dobrą sprawę cieszy wszystkich, poza Hillary i jej sztabem. Cieszą się zwolennicy ciemnoskórego kandydata – to rzecz oczywista. Ale cieszą się i Demokraci wzdłuż i wszerz Ameryki, dla których zwycięstwo Obamy nastąpiło w ostatniej chwili, by zapobiec nieodwracalnemu rozłamowi wewnątrz partii.
Cieszą się media, dla których Obama jest zdecydowanie bardziej łakomym kąskiem, niż czerstwa i przewidywalna Hillary. Cieszą się też odbiorcy mediów: od "New York Timesa" po "USA Today": starcie McCain – Obama zapowiada się bowiem jako pasjonujący mecz bokserski i realisty show najwyższej próby w jednym. Cieszą się i krytycy zmediatyzowanego społeczeństwa, psycholodzy i socjologowie: ostateczna faza kampanii prezydenckiej ujawni głębokie podziały amerykańskiego społeczeństwa i będzie stanowić doskonałą kanwę do badań naukowych. Czarna Ameryka kontra biała, konflikt pokoleń, mesjanizm amerykański i patriotyzm czy krok do tyłu, w kierunku polityki wewnętrznej, gospodarki i ubezpieczeń zdrowotnych?
Cieszą się Europejczycy, dla których Obama jest ikoną popkultury, tak różniącą się in plus od niemrawego Busha, cieszą się Irakijczycy, którzy liczą, że Obama zabierze do domu amerykańskich okupantów.
Ogólna radość zapanowała na świecie, w Ameryce i w samym Illinois. W tym ostatnim stanie jest może tylko jedna osoba, dla której zwycięstwo Baracka Obamy akurat w tym czasie, stało się gorzką pigułką.
To pastor Jeremiah Wright, kontrowersyjny pastor Kościoła św.Trójcy, do niedawna duchowy przewodnik kandydata Demokratów. Właśnie: do niedawna. Czy to przypadek, że Obama zgarnął nominację kilka dni po wystąpieniu z kościoła pastora Wrighta?
Na pewno nie. Amerykańscy wyborcy, którzy do niedawna może i skandowali "Yes, we can", nie do końca ufali w patriotyzm senatora z Chicago. Zdecydowane odcięcie się od Wrighta i pożegnanie ze środowiskiem Kościoła św.Trójcy, pokazało, że jedyną religią Baracka Obamy jest Ameryka. I to była kropla, która zaważyła na zwycięstwie Obamy w partyjnym wyścigu.
Kropla, która niekoniecznie musi stać się z wody winem, bo nikt od demokratycznego nominata nie oczekuje cudów.
Wystarczy zmiana kranówki na wodę Perrier.