Marta Cichomska: Wysiłek wart Zachodu
- Marta Cichomska
Ameryka stanowi zagrożenie dla światowego bezpieczeństwa. Jej hegemoniczne zapędy w połączeniu z egoistycznym dbaniem o własne interesy i nieliczeniem się z innymi, muszą być jak najszybciej powstrzymane. W tym celu należy stworzyć realną przeciwwagę dla amerykańskiej potęgi - europejskie supermocarstwo z prawdziwego zdarzenia.
Europa żyje przeszłością - wciąż nie może się jeszcze pogodzić ze swoją marginalizacją i utratą przywódczej roli w świecie. Jest tchórzliwa, wewnętrznie skłócona, pełna hipokryzji. Nie mogąc zaradzić ogarniającej ją słabości, wymaga od Ameryki, by ta dobrowolnie wyzbyła się swej potęgi.
Brakuje Breżniewa
Tak można by, bardzo upraszczając, przedstawić główne oskarżenia, jakie wzajemnie wysuwają przeciwko sobie Ameryka i Europa. Od dłuższego czasu po obu stronach Atlantyku trwa dyskusja nad przyszłością Zachodu. Wielu polityków, historyków, socjologów, politologów i dziennikarzy zastanawia się nad przyczynami nieporozumień i sporów, które w ostatnich latach przyczyniły się do oziębienia stosunków transatlantyckich. W dyskusji tej nie brak także dramatycznych wizji końca Zachodu - ostatecznego rozejścia się dróg Europy i Ameryki. Wizje te opatrzone są, co ciekawe, skrajnie różnymi komentarzami: od alarmująco-katastroficznych po stoicko-optymistycze, przy czym te ostatnie spotkać można częściej po "tamtej" stronie Atlantyku. Na temat domniemanych źródeł napięć pomiędzy Starym Kontynentem a Nowym Światem powstały tysiące publikacji, analiz i esejów. Wśród przyczyn kryzysu wymienia się najczęściej różnice w mentalności, odmienne doświadczenia historyczne, rozbieżne interesy, różne wyobrażenia ładu światowego, czy wreszcie motywy czysto ambicjonalne. Wszystkie te przeszkody pozostawały w ukryciu, dopóki Europę i Amerykę łączył zasadniczy, wspólny cel, a raczej wspólny wróg - ZSRR. "Niestety, nie ma już żadnego Breżniewa" - ironizuje Timothy Garton Ash - jeden z orędowników transatlantyckiej przyjaźni.
O wzajemnych pretensjach, które w czasie zimnej wojny pozostawały z konieczności uśpione, przypomniano sobie w 1989 roku. Symbolicznemu upadkowi muru berlińskiego towarzyszyła jeszcze jedna "katastrofa budowlana" - pęknięcie fundamentu dotychczasowego sojuszu.
Europa odkryła nagle swą urażoną dumę i z goryczą wspomniała Amerykanów-Wyzwolicieli, bez których nie udałoby się poskromić Hitlera i zapewnić powojennego ładu. Amerykanie natomiast po raz pierwszy spojrzeli na Europę z wyższością - nowy Rzym wyzbył się kompleksów względem Greków. Od tego czasu nie zrobiono wiele, aby to niepokojące pęknięcie porządnie naprawić. Wręcz przeciwnie, pęknięcie rośnie w oczach, a każde kolejne nieporozumienie, jak np. kwestia interwencji w Iraku, dodatkowo przyspiesza procesy erozyjne. Co gorsza, po obu stronach Atlantyku nie brak ludzi, którzy, mniej lub bardziej otwarcie, cieszą się z tego stanu rzeczy i nie zauważają majaczących na horyzoncie zagrożeń.
Czy mocne słowa i niesprawiedliwe oskarżenia, którymi od pewnego czasu wzajemnie się przerzucamy, oznaczają, że rozpad "zachodniej oazy spokoju" jest już przesądzony? Niekoniecznie. Pozytywny jest już sam fakt, że debata na temat wzajemnych relacji między Europą i Ameryką się toczy. Optymizmem powinien też napawać niezwykle emocjonalny ton transatlantyckiej debaty. Wbrew pozorom, mniej istotne jest to, że przeważają w niej wzajemne wyrzuty, żale, rozgoryczenie, czy nawet złośliwości. O wiele gorzej byłoby, gdyby debata nad przyszłością Zachodu toczyła się wyłącznie w formie uładzonego akademickiego sporu. Oznaczałoby to bowiem, z całym szacunkiem dla środowisk akademickich, że kwestia wzajemnych relacji Europy i Ameryki obchodzi już zwykłych ludzi tyle, co zeszłoroczny śnieg. Tymczasem jest zupełnie inaczej. Stosunkowo chłodnym oficjalnym relacjom USA-UE towarzyszy jednocześnie niezwykle gorąca wymiana myśli, uwag, a przede wszystkim - krytyki. W znacznej części tekstów, zarówno tych "antyimperialnych", jak i tych "mocarstwowych", wyczuwa się także, że zasadniczym i najbardziej dotkliwym zarzutem pod adresem drugiej strony jest brak zrozumienia. Amerykanie nie mogą pojąć przyczyn narastającego w Europie antyamerykanizmu - "nie dość, że musimy sami nieść brzemię odpowiedzialności za losy świata i własnym kosztem bronić wasze domy, to jeszcze spotyka nas taka niewdzięczność? Czemu nas nie lubicie?" - pytają z goryczą. Europejczycy z kolei łapią się za głowę obserwując coraz bardziej śmiałe poczynania Ameryki, która sama przyznała sobie prawo do interweniowania w każdym miejscu świata i decydowaniu o globalnym porządku - "czy niczego nie nauczyły was tragiczne doświadczenia XX wieku? Dlaczego nie dostrzegacie wyższości wspólnego działania opartego na prawie międzynarodowym i uczestnictwie w ponadnarodowych organizacjach?"
Zarówno Amerykanie, jak i Europejczycy odczuwają swoisty żal z powodu braku zrozumienia dla swoich racji na drugim brzegu Atlantyku. Oznacza to, że, mimo wielu istotnych różnic, jesteśmy sobie bliscy - bliżsi "niż każda inna kombinacja kultur na świecie" jak napisał Wolfgang Schauble w książce "Czy Zachód przegra?".
Mimo wszystkich gorzkich słów, które padły i które nadal będą padać, Amerykanie i Europejczycy czują łączącą ich więź. Niezależnie od tego, jak bardzo niektórzy politycy dla chwilowego poklasku próbują udowodnić, że Ameryce i Europie już dłużej ze sobą nie po drodze, nie da się aż tak zafałszować rzeczywistości. Amerykanie i Europejczycy tworzą podstawę bardzo trwałej wspólnoty - cywilizacji Zachodu. Jest to wspólnota wartości, standardów i ideałów, które są, na całe szczęście, znacznie mniej podatne na działanie czasu niż zmieniające się jak w kalejdoskopie ekipy władzy. To prawda, że na co dzień nasza wspólnota jest prawie niewidoczna. Żadnego Paryżanina nie zdziwi w Nowym Jorku widok, dzieci grających w koszykówkę, kelnerki z kolczykiem w nosie, ludzi w metrze opowiadających dowcipy o Bushu. Nic z tego nie może dziwić, bo to jest przecież "normalne". Trzeba dopiero uświadomić sobie, że w innych częściach świata ta "normalność" niekoniecznie obowiązuje, że w wielu krajach prawa dziecka, równouprawnienie kobiet, czy wolność słowa to tylko jakieś "niebezpieczne zachodnie wymysły", żeby zrozumieć jak bardzo my - wszyscy ludzie Zachodu - jesteśmy do siebie podobni. Żeby to dostrzec potrzebujemy jednak na ogół mocnego wstrząsu. Wstrząsem takim był dla Europejczyków zamach z 11 września - bardzo silne emocje musiały przecież kierować redaktorem naczelnym "Le Monde", kiedy pisał słynne słowa: "Wszyscy jesteśmy Amerykanami".
Oczywiście, europejskie współczucie i solidarność z Ameryką okazały się ulotne, ale trudno było przewidywać, że jedno, nawet niezwykle tragiczne, wydarzenie pozwoli zapomnieć o narastających przez lata napięciach. Niemniej jednak, 11 września pokazał, że nie jesteśmy sobie obojętni. Wręcz przeciwnie - Europejczycy intuicyjnie odebrali atak na Nowy Jork jako atak na siebie samych. Cios terrorystów nie był przecież wymierzony w wieże WTC, tylko w nasze fundamentalne wartości: wolność, demokrację i laickość państwa.
{mospagebreak}
Azjatycka zupa
Zanim się więc zacznie snuć prognozy stosunków transatlantyckich w XXI wieku bądź zastanawiać nad metodami naprawienia dzielącego Europę i Amerykę pęknięcia, trzeba uświadomić sobie podstawową rzecz - Zachód istnieje. Pytania o jego kondycję i przyszłość to już zupełnie inna kwestia. Najważniejsze jednak, że, póki co, można z łatwością odróżnić zachodnią cywilizację od wszystkich innych, konkurencyjnych wobec niej propozycji kulturowych - Zachodu, wbrew postulatom Dominique'a Moisi, nie trzeba wymyślać na nowo. Zachodni świat rzeczywiście niebezpiecznie pęka, ale nadal należy mieć nadzieję, że porządny remont rozwiążę problem. Pytanie czy stać nas na odpowiednich fachowców?
Losy Zachodu rozstrzygną się na przestrzeni XXI wieku. Okaże się, czy zachodnia cywilizacja stanowi ciekawą propozycję dla reszty świata, czy też będzie zmuszona odejść do lamusa historii. "Zachód (…) nie sprawia już wrażenia niepokonanego. Jego słabość jest dzisiaj publiczną tajemnicą. Jego nieprzerwana dominacja nie jest już wcale oczywista, a opór przeciw niemu nie wydaje się bezcelowy" napisał Zygmunt Bauman w książce "Europa. Niedokończona przygoda". To, czy z konfrontacji z cywilizacją islamu i cywilizacją azjatycką Zachód wyjdzie obronną ręką i to, jak w ogóle stanie on do tej konfrontacji - podzielony czy zjednoczony - zależeć będzie w głównym stopniu od tego, czy po obu stronach Atlantyku znajdą się mężowie stanu gotowi podjąć się trudu odbudowania wzajemnych relacji na partnerskich warunkach. Dzisiaj ludzi takich nie widać, a obserwacja scen politycznych w poszczególnych państwach zachodnich nie może nastrajać optymizmem. Dalekowzroczne analizy zastąpił chwytliwy PR, rzeczową dyskusję - populistyczne hasła, a sami mężowie stanu wyparci zostali przez znających swój fach złotoustych gwiazdorów. Demokracja - stanowiąca kwintesencję zachodniej cywilizacji - przeżywa ostatnio poważny kryzys. Przyszłość Zachodu zależy bezpośrednio od tego, czy uda mu się ją szybko postawić na nogi. Być może ozdrowieńczym otrzeźwieniem będzie dostrzeżenie coraz bardziej realnego zagrożenia - rodzących się nowych światowych potęg - Indii, a zwłaszcza Chin. Czy Zachód będzie na tyle silny, aby narzucić im swoje "zachodnie" normy i pokojowo włączyć nowe mocarstwa w system światowy? Nie można żyć wyłącznie nadzieją, że azjatyckie potęgi z "dobroci serca" nie wykorzystają swojego niewyobrażalnego potencjału by obrócić w pył, dotąd tak zazdrośnie chroniony, zachodni dobrobyt. Nie ma też najmniejszej nawet gwarancji na to, że, wobec słabości Zachodu, Chiny same uznają demokrację za "najlepszy z istniejących ustrojów" i w konsekwencji zaakceptują wszystkie wynikające z niej ograniczenia.
Jeśli jednak nawet ta czarna wizja nie sprawi, że Zachód przejrzy na oczy, pozostanie już tylko liczyć na cud, który powstrzymałby upadek zachodniego świata, jaki znamy. Jared Diamond w swojej książce "Zawał. Jak społeczeństwa wybierają klęskę lub zwycięstwo" sformułował ciekawą teorię samobójstwa cywilizacji. Kultury, które nie potrafią przewidzieć zbliżających się problemów oraz w odpowiednim czasie zastosować koniecznych środków zaradczych, prędzej czy później, skazane są na zagładę. Jest to w istocie swoisty cywilizacyjny darwinizm - przetrwać mogą tylko te kultury, które potrafią szybko dostosowywać się do zmieniającego otoczenia. Zachód nie może sobie dłużej pozwolić na kłótliwe i krótkowzroczne elity, ani na postępujące pękanie sojuszu transatlantyckiego. Obrażalska Europa i chełpliwa Ameryka muszą nareszcie wydorośleć i skończyć ze wzajemnym kopaniem pod sobą dołków w światowej piaskownicy. A przestrogą niech będą dla nich słowa dziecięcego klasyka: "Moi drodzy, po co kłótnie/ Po co wasze swary głupie,/ Wnet i tak zginiemy w zupie!"
Działając w osamotnieniu Europa nie ma szans w konfrontacji z azjatyckim potencjałem. Konfrontacja ta, a dokładnie pierwsza jej faza, już dawno się zresztą zaczęła. Na razie Chiny rzuciły nam wyzywanie "tylko" na polu gospodarczym, choć i to może poważnie osłabić przyzwyczajoną do bogactwa Europę. Morderczą konkurencję, jaką narzucają Chińczycy, można próbować doraźnie neutralizować wprowadzając kolejne bariery handlowe, ale jest to działanie, w gruncie rzeczy, rozpaczliwe, zważywszy, że, nawet obłożone cłem, chińskie produkty są kilkakrotnie tańsze od wyrobów rodzimych. Nie można oczywiście wykluczyć, że coraz bogatsze i potężniejsze Chiny zadowolą się laurem zwycięstwa na polu gospodarczym i nie zapragną przekuć go w potęgę militarną. Znacznie bardziej prawdopodobny jest jednak wariant pesymistyczny, gdyż, jak pisze Timothy Garton Ash, w Chinach "komunizm w schyłkowej fazie dla odwrócenia uwagi odwołuje się do nacjonalizmu, by tylko utrzymać się przy władzy". Póki co, nie sprawdziły się uspakajające prognozy, głoszące, że wraz z kapitalizmem do Państwa Środka niechybnie zawita także demokracja. Niestety, samo "chciejstwo" Zachodu nie zdołało ucywilizować Chin, a dziś są już one zbyt poważnym graczem, aby można je było bezkarnie pouczać. Zachodnich przywódców stać teraz tylko na nieśmiałe i "przepraszające" uwagi na temat łamania praw człowieka w Chinach, a i to tylko wtedy, gdy wymusi to na nich opinia publiczna.
A jak w rywalizacji z Chinami wypadłaby sama Ameryka? Nie ma wątpliwości, że od zakończenia zimnej wojny jest ona jedynym światowym mocarstwem. Świat zresztą stosunkowo dobrze na tym dotychczas wyszedł, ale nie oznacza to jeszcze, że dominacja Ameryki nie jest zagrożona. Sama Ameryka stara się takiej możliwości nawet nie dopuszczać do myśli. Aby upewnić zarówno innych, jak i siebie samą, o swej niesłabnącej pozycji, Ameryka nazbyt często sięga po wybiórcze statystyki. Ze szczególną lubością, podkreśla się zwłaszcza fakt, że Stany Zjednoczone wydają rocznie na obronę tyle, co 15 kolejnych najbogatszych państw świata razem wziętych. Jednym słowem - Ameryka wielkim mocarstwem jest.
Nadmierne zadufanie we własne siły nigdy nie jest zbyt rozsądne, gdyż osłabia czujność, a przecież "konkurencja nie śpi". Stany Zjednoczone mają dziś, rzecz jasna, olbrzymią militarną przewagę nad każdym rzeczywistym i potencjalnym wrogiem. Z pewnością także nie dadzą sobie odebrać militarnej palmy pierwszeństwa przez kilka najbliższych dekad. Już dziś widać jednak poważne rysy na fundamencie amerykańskiej potęgi. Stany Zjednoczone w krótkim czasie stały się największym światowym dłużnikiem - ich zobowiązania sięgają 28 proc. PKB, z czego aż połowa to długi zaciągnięte za granicą. Co istotne, największymi wierzycielami USA są dziś Japonia i Chiny. "Smakowity to paradoks - stabilność finansowa największego imperium zależy w dużej mierze od decyzji Biura Politycznego Komunistycznej Partii Chin" zauważa Aleksander Smolar w eseju "Co wolno imperium?".
Potęga gospodarcza wprost przekłada się z kolei na potencjał militarny. Na razie Stany Zjednoczone mogą sobie pozwolić na niewyobrażalną dla innych ekstrawagancję i w samym tylko w 2007 roku przeznaczyć na wojsko bajońską sumę 440 miliardów dolarów. Ale jak długo stać je będzie na taką rozrzutność? A co się stanie, gdy Chiny wyrosną na gospodarczą potęgą numer jeden? Już dziś, zajmując obiecujące czwarte miejsce, depczą światowym liderom po piętach. Jakby tego było mało, zachodnie gospodarki mogą jedynie pomarzyć o takim tempie wzrostu gospodarczego, jakie od lat utrzymuje się w Chinach. Na dłuższą metę trudno będzie 298 milionom Amerykanów poskromić o ponad miliard liczniejszych Chińczyków. Liczby te najlepiej ukazują bezsens działania w pojedynkę. Europa i Ameryka oraz wszystkie demokratyczne państwa przynależące do cywilizacji Zachodu muszą działać razem, jeśli nie chcą, aby zmiótł ich impet chińskiego giganta. Nie chodzi bynajmniej o to, aby znaleźć nowego wroga i próbować zjednoczyć się przeciwko Chinom, Indiom, czy krajom muzułmańskim. Najwyższy czas jednak zrozumieć, że cały Zachód ma wspólny cel - przetrwać i kształtować otaczający świat "na swój obraz i podobieństwo". Nie uda się tego zrobić, jeśli w kluczowych sprawach Ameryka i Europa nadal będą prowadziły nieskoordynowaną, a często nawet sprzeczną politykę. Zamiast się wspierać, nieraz nawzajem się osłabiamy, a doraźne interesy przysłaniają nam nadrzędne cele. Tylko zjednoczeni i solidarni możemy stawiać innym warunki. Gospodarka Chin jest przecież całkowicie uzależniona od eksportu do państw zachodnich. Zachód powinien to umiejętnie wykorzystać i przedstawić Chinom jasne wymagania dotyczące demokratyzacji i przestrzegania praw człowieka.
{mospagebreak}
Anty-kowboj i inne iluzje
Namacalnym dowodem na istnienie pęknięcia pomiędzy Europą i Ameryką są coraz częściej spotykane stereotypy i uprzedzenia. Po obu stronach Atlantyku usłyszeć można liczne, mniej lub bardziej wyrafinowane, epitety pod adresem "nielubianych krewnych zza oceanu". Większość z rozpowszechnionych opinii nie ma oczywiście żadnego pokrycia w faktach. Jakim bowiem cudem "leniwi i rozpieszczeni Europejczycy" mogliby zapracować na nieźle rozwijającą się gospodarkę, która pod wieloma względami dorównuje dziś amerykańskiej? Albo dlaczego to właśnie "tępi i nieokrzesani" Amerykanie mogą pochwalić się najlepszymi ośrodkami uniwersyteckimi na świecie? Podobne "paradoksy" można by długo wymieniać. W skrócie: antyamerykanizm implikuje antyeuropeizm, a antyeuropeizm implikuje antyamerykanizm. Czas już przerwać to błędne koło i zacząć dyskusję na wyższym poziomie. Być może rację ma Ryszard Kapuściński twierdząc, że "dzisiejszego globalnego świata człowiek nie potrafi objąć świadomością, wyobraźnią, umysłem." Niemniej jednak nie można przestać próbować. Przysłuchując się zaciętej transatlantyckiej debacie trudno niestety powstrzymać się od wrażenia, że kardynalnym błędem jest schematyczne i niesłychanie pobieżne traktowanie zagadnienia przez sporą część jej uczestników. Garton Ash nazywa ich nawet "potwornymi upraszczaczami". Stereotypowe podejście do tematu nie ułatwia wzajemnego zrozumienia, a jedynie wywołuje lawinę polemik i w efekcie tylko niepotrzebnie zaostrza ton debaty. "Potworni upraszczacze" zdają się wyżej cenić wymyślne analogie i dowcipne metafory od rzeczowej i wyważonej argumentacji. I tak, mniej uważny czytelnik mógłby odnieść niepokojące wrażenie, że dyskusja nad przyszłością transatlantyckich relacji sprowadza się zasadniczo do roztrząsania wyższości zmywania nad gotowaniem (lub na odwrót) i ustalania marsjańskiego (względnie wenusjańskiego) pochodzenia szeryfów, barmanów i kowbojów. Barwne porównania mogą oczywiście z powodzeniem służyć jako ilustracje kluczowych tez autora. Zwykle nie wychodzi jednak dziełu na dobre, jeśli najpierw powstają obrazki, a dopiero potem na siłę próbuje się dopisać całą resztę.
Na problem "potwornego upraszczania" warto zwrócić uwagę z jednej prostej przyczyny - wielu "upraszczaczy" znajduje posłuch wśród obecnych elit rządzących Zachodu. Na politykę Stanów Zjednoczonych wpływ mają dzisiaj ludzie nawołujący, aby wreszcie przestać oglądać się na Europę i samemu nieść dalej "brzemię białego człowieka". "Głównym zagrożeniem, przed jakim staje dziś Ameryka, jest jej niechęć do objęcia światowego przywództwa" - grzmi Robert Kagan - jeden z czołowych ideologów "życzliwej hegemonii" Stanów Zjednoczonych. Problem w tym, że część europejskich elit głównego zagrożenia upatruje zupełnie w czymś innym - nadworni europejscy "upraszczacze" roztoczyli już czarną wizję zdeprawowanego szeryfa, który, nie mając godnego siebie rywala, terroryzuje całe miasteczko. Wizja ta może śmieszyć swoją naiwnością, ale przyznać trzeba jednocześnie, że Ameryka trochę za bardzo dała się zwieść iluzji swej nieograniczonej potęgi. Zresztą, jeśli rzeczywiście chciałaby ona, by świat (a przynajmniej jego zachodnia część) uznał jej przywództwo, powinna sama wykazać się dobrą wolą. Tymczasem, Ameryka ucieka jak może od wielostronnych układów i zobowiązań. Wycofanie poparcia dla protokołu z Kioto, odmowa podpisania zakazu używania min lądowych, czy zakwestionowanie sensu powołania Międzynarodowego Trybunału Karnego to tylko niektóre przykłady tej taktyki. Nie przynosi ona Ameryce specjalnej chluby, a jej przeciwnikom dostarcza gotowych argumentów na poparcie tezy, że Amerykanie nie kierują się żadnymi szczytnymi ideałami, a jedynie troską o własny, partykularny interes. Nie mówiąc już o tym, że jest to woda na młyn europejskich upraszczaczy, którzy nawołują do powstrzymania amerykańskiego hegemona i w roli obrońcy światowego pokoju widzieć pragną Unię Europejską. Wizja ta jest obecnie tym atrakcyjniejsza, że rozszerzona Europa na gwałt potrzebuje nowej, wspólnej tożsamości. Pokusa, aby "europejskość" definiować poprzez prostą negację "amerykańskości", jest jednak tyleż silna, co zgubna i zaprowadzić może wyłącznie na manowce. Po pierwsze, Europa ma wystarczająco długą historię, bogatą tradycję i kulturę, aby pozwolić sobie na wypracowanie wspólnej, "pozytywnej" tożsamości. Po drugie, myli się ten, kto sądzi, że można zjednoczyć całą Europę wokół idei antyamerykanizmu. Dobitnie udowodnił to słynny list ośmiu z marca 2003, który ujawnił głęboki podział Europy w kwestii stosunku do Stanów Zjednoczonych. List ten zagroził też bezpośrednio ambitnym planom europejskich upraszczaczy, śniących o powołaniu do życia anty-Ameryki. Trudno się więc dziwić, że główny z jej orędowników - Jacques Chirac - miał kłopoty z opanowaniem emocji i w bezprecedensowy sposób zbeształ popierające interwencję w Iraku narody środkowej Europy za to, że, jak się wyraził, straciły okazję, by siedzieć cicho.
Pomysł, aby uczynić z Europy anty-kowboja na razie się więc nie powiódł, a i w przyszłości powieść się nie może. Nie istnieją bowiem konkurencyjne względem siebie cywilizacje - europejska i północnoamerykańska - a tworzenie dwóch zwalczających się mocarstw w ramach jednego i tego samego Zachodu, byłoby dziś zarówno sztuczne, jak i ze wszech miar szkodliwe. Skoro łączą nas te same fundamentalne wartości i mamy wspólny, naczelny cel - ocalenie Zachodu przed marginalizacją, nie powinniśmy rozmieniać się na drobne, tylko przezwyciężyć dzielące nas różnice i wypracować odpowiadający obu stronom kompromis.
Słaba siła, czyli siła słabości
O ile jednak uznać trzeba, że Europa i Ameryka nie mają zasadniczo różnych celów, o tyle warto się bliżej przyjrzeć istotnym różnicom co do preferowanych przez nie środków. Różnice te są ostatnio tak mocno eksponowane, że przysłoniły niektórym fundamentalną wspólnotę łączącą oba brzegi Atlantyku. Dlatego też popularność zyskali dziś "potworni upraszczacze" wieszczący koniec Zachodu. "Czas przestać udawać, że Europejczycy i Amerykanie mają wspólny pogląd na świat, a nawet - że żyją w tym samym świecie" - nawołuje Robert Kagan.
Nie można oczywiście zaprzeczyć istnieniu poważnych różnic pomiędzy Europą i Ameryką w odniesieniu do metod, jakimi próbują one kreować światowy porządek. Nie należy jednak pochopnie wyciągać z tego ostatecznych wniosków i tracić nadziei na porozumienie.
Na czym jednak polegają te zasadnicze różnice? Otóż, Robert Kagan twierdzi, że chodzi tu o podejście do fundamentalnej kwestii, jaką jest władza."Europa przenosi się ze świata, w którym rządzi władza i siła, do samowystarczalnego świata praw i reguł, międzynarodowych negocjacji i kooperacji. Wkracza do posthistorycznego raju, gdzie panuje spokój i względny dobrobyt, świata będącego spełnieniem kantowskiego ideału "wiecznego pokoju". Stany Zjednoczone natomiast tkwią po uszy w historii, stosując siłę i władzę w anarchicznym świecie Hobbesa, (…) gdzie bezpieczeństwo, obrona własna i krzewienie liberalnego porządku nadal wymagają potęgi militarnej" - przekonuje Kagan w swoim słynnym eseju pod, wiele mówiącym, tytułem "Potęga i słabość". Obserwacji Kagana nie sposób odmówić sporej racji. Szkoda jednak, że nie próbuje on wcale zrozumieć prawdziwej genezy tych różnic i w efekcie swoją tezę o definitywnym rozejściu się dróg Europy i Ameryki opiera na dosyć wątpliwych przesłankach. W rozumowaniu tym uderza także całkowity brak "życzliwego obiektywizmu" w odniesieniu do Starego Kontynentu. Według niego "Europa nie chce być silna" i dlatego "będzie coraz bardziej z tyłu za wszechpotężną Ameryką." Dla Kagana sprawa jest oczywista - Europa jest słaba i wyłącznie dlatego preferuje pokojowe rozwiązania. Negocjacje, dyplomacja, perswazja, to, jego zdaniem, typowe przykłady europejskiego "języka słabości". Argumentacja ta aż za bardzo przypomina prymitywną wersję Nietzschego: prawo międzynarodowe wymyślili ze strachu słabi, ażeby ujarzmić silnych i ich sobie podporządkować. Mocarna "Nadameryka" ma wobec tego święte prawo odrzucić krępujące ją zasady i prawa. Takie rozumowanie jest nie tylko w Europie przyjmowane z dużymi obawami. Należy podkreślić, że jest ono także całkowicie sprzeczne z amerykańską tradycją myślenia o władzy i prawie. To przecież Amerykanie, pragnąc uniknąć powielania europejskich błędów, wypracowali w swojej doktrynie konstytucyjnej najdoskonalszy model równoważenia i hamowania się władz państwowych. Myślenie kategorią "nagiej siły" musiało być im całkowicie obce, skoro skonstruowali całościowy system praw i gwarancji, zabezpieczających przed nadużyciami władzy. Jednym z filarów, na których oparto ustrój Stanów Zjednoczonych jest przecież teoria rządów prawa (rule of law), której sens najkrócej oddaje popularny zwrot o tym, że "rządzą nie ludzie, lecz prawa".
Jak całą tę, mocno zakorzenioną w świadomości Amerykanów, tradycję ograniczania władzy pogodzić można z tezami Kagana, dla którego prawo i umowy międzynarodowe to tylko kamuflaż słabeuszy? Na całe szczęście, jest to raczej niemożliwe, o czym świadczy narastający w Ameryce opór przeciw podejmowaniu jednostronnych działań i lekceważeniu zobowiązań międzynarodowych. Ameryka płaci bardzo wysoką cenę za swoje światowe przywództwo. Nie chodzi tu tylko i wyłącznie o aspekt finansowy, ale także o nasilające się na całym świecie nastroje antyamerykańskie, które są przecież pożywką dla wszelkich fundamentalistów i terrorystów. Wielu zwykłych Amerykanów uważa dziś, że wzrost zaangażowania USA w różnych częściach świata to gra niewarta świeczki - nie dość, że "amerykańscy chłopcy" oddają życie w odległych pustkowiach, to jeszcze nie można wykluczyć, że w efekcie bezpieczeństwo Stanów Zjednoczonych będzie jeszcze bardziej zagrożone.
Kagan zbyt pochopnie przyjął, że koncyliacyjne usposobienie Europy wynika jedynie z jej słabości. Owszem można znaleźć sporą ilość faktów, które zdają się potwierdzać tę tezę. Unia Europejska jest bardzo niejednolita i boryka się, zwłaszcza po ostatnim rozszerzeniu, z wieloma wewnętrznymi problemami. Wszystko to sprawia, że Europa koncentruje swoją uwagę głównie na sobie samej i zdaje się wcale nie przejmować kwestiami światowego bezpieczeństwa. Europejczycy wolą swoje pieniądze przeznaczać na podtrzymywanie przy życiu kosztownego państwa opiekuńczego niż budowanie silnej armii, zwłaszcza, że całkiem wygodnie im się żyje pod ochronnym parasolem USA. Kiedy jednak dochodzi do kryzysu, Europa nie potrafi poradzić sobie nawet z własnymi problemami - tak jak miało to miejsce podczas wojny w byłej Jugosławii. Europa jest militarnym karłem i to dyskwalifikuje ją jako potencjalnego partnera Ameryki.
W powyższych stwierdzeniach dużo jest gorzkiej prawdy o Europie i z pewnością nie zaszkodziłoby, gdyby przyjęła ona z pokorą zarzuty o europocentryzmie, czy nieskuteczności. Utożsamianie militarnej słabości ze "słabością w ogóle" jest jednak sporym nadużyciem. To, że UE nie stworzyła europejskiej armii mogącej konkurować z amerykańską, nie wynika z teoretycznej niemożności stworzenia takiej armii, ale z przyjęcia przed laty takiej, a nie innej filozofii. Mocno upraszczając: aby dysponować militarną siłą trzeba mieć przede wszystkim na to środki, a Europie przecież nie brak pieniędzy. Owszem, trudno byłoby sobie dziś wyobrazić Europejczyków dobrowolnie rezygnujących ze swoich socjalnych zdobyczy na rzecz budowania militarnej potęgi. Nie należy jednak mylnie upatrywać w tym powodu wojskowej słabości Europy, bo w rzeczywistości jest to tylko wtórna konsekwencja "pokojowej ideologii" przyjętej w reakcji na wstrząsające wydarzenia drugiej wojny światowej. Wyrzeczenie się siły, przemocy oraz wszelkiego przymusu we wzajemnych relacjach i, co więcej, uczynienie z tego ograniczenia swojej naczelnej zasady, było konieczne, aby móc w ogóle myśleć o odbudowie zniszczonej Europy. Stary Kontynent musiał głośno przyznać, że jest podatny na totalitarną chorobę, a rezygnacja z polityki siły miała stanowić swoistą pokutę za wojenne grzechy. Od zakończenia wojny nie minęło jeszcze wcale dużo czasu i Europa nie do końca zdążyła się uporać z demonami przeszłości. Popularność pacyfizmu na Starym Kontynencie nie powinna więc specjalnie dziwić i nawet jeśli aż nazbyt często śmieszy on swoją naiwnością, nie zasługuje na kpinę i pogardę w oczach "mocarnej" Ameryki.
Metody, którymi Europa próbuje wpływać na otaczający świat nie opierają się na wielkości armii ani na liczbie gotowych do wystrzelenia rakiet, tylko na sile gospodarki. UE wyspecjalizowała się w tzw. "miękkiej" władzy - poprzez działania takie, jak nawiązywanie stosunków gospodarczych, wspieranie najbiedniejszych regionów świata, czy wreszcie rozszerzanie własnych granic, Europa odnosi wymierne, choć na ogół mało spektakularne, sukcesy. Szczególną uwagę zwrócić należy na ostatni z wymienionych aspektów działalności UE, który Robert Cooper nazwał obrazowo "wabikiem członkostwa". Nie sposób bowiem przecenić znaczenia motywacji, jaką wielu państwom regionu dała wizja przystąpienia do Unii. Dobry przykład stanowi ewolucja Turcji, która, kierując się europejskim wzorem, przeprowadziła bardzo wiele istotnych reform, aby zbliżyć się do unijnych standardów. Motyw proeuropejski był też bardzo widoczny podczas pomarańczowej rewolucji na Ukrainie. Nawet oglądając relacje z niedawnych wydarzeń na Białorusi, można było zauważyć, że na powyborczym wiecu opozycji obok biało-czerwono-białych flag powiewały także flagi unijne.
Będąc pod wrażeniem tej swoistej "słabej siły" UE, większość ekspertów uważa ją za regionalne mocarstwo, jednocześnie jednak przymiotnik "światowe" wyraźnie rezerwując dla Stanów Zjednoczonych. Unia nie może oczywiście zrezygnować z roli lokalnego przywódcy, ale dla dobra Zachodu powinna odciążyć Amerykę i wziąć na siebie także część odpowiedzialności za światowe bezpieczeństwo. Europa nie może dłużej ograniczać się do krytykowania działań Amerykanów próbujących po swojemu zaprowadzić porządek na Bliskim Wschodzie. Na stabilizacji w tym regionie powinno przecież zależeć UE może nawet bardziej niż Ameryce - w końcu to w Europie pokaźną mniejszość stanowi ludność muzułmańska.
{mospagebreak}
Dwóch policjantów
Partnerska współpraca Europy i Ameryki w zakresie budowania światowego porządku jest całkowicie realna. Trzeba tylko na początku zaakceptować swoje różnice: Europa musi pogodzić się z "wojowniczym militaryzmem" USA, a Ameryka z "nudnym paktowaniem" Europy. Żadna z tych taktyk, stosowana samodzielnie, nie przyniesie pożądanych rezultatów. Opieranie się wyłącznie na militarnej dominacji napotyka problem braku legitymizacji - stosunkowo łatwo można było pokonać Saddama Husajna, ale jak zaprowadzić w Iraku chociaż względną stabilizację, skoro wszelkie działania Amerykanów utrudnia niechęć miejscowej ludności?
Także strategia negocjowania i przekonywania "po dobroci" okazuje się zwykle nieefektywna, jeśli nie stoi za nią realna groźba użycia siły, w sytuacji, gdy pokojowe metody nie przyniosą rezultatów. O ile jednak ani "amerykańska", ani "europejska" taktyka nie jest wystarczająca, o tyle ich połączenie w formie wspólnych, skoordynowanych działań Europy i Ameryki mogłoby dać zaskakująco dobre wyniki.
Nawiązując do propozycji "potwornych upraszczaczy", w tym modelu transatlantyckich relacji wszystkich szeryfów, kowbojów i barmanów zastępuje dwóch policjantów. Zgodnie z kanonami dobrego filmu sensacyjnego, jeden z policjantów musi być dobry, a drugi zły. I tak, rola tego "dobrego" przypadnie Europie, a w rolę "złego" wcieli się Ameryka. Opanowana i wyważona Europa weźmie na siebie ciężar spokojnego przekonywania delikwenta, aby jednak poszedł na współpracę i nie próbował wyprowadzić z równowagi skorej do bitki Ameryki. Jeśli jednak nie uda się tą drogą rozwiązać problemu, do akcji wkroczą Stany Zjednoczone - specjalista od "brudnej roboty".
Na pierwszy rzut oka strategia ta niczym nie różni się od tego, co mamy teraz. Europa nadal skupia się na negocjacjach, a kiedy nie przynoszą one satysfakcjonujących rezultatów, zniecierpliwiona Ameryka decyduje się na użycie siły. Cały diabeł tkwi jak zwykle w szczegółach. Obecnie Europa i Ameryka działają prawie wyłącznie na własną rękę i efekty tego nie są zbyt imponujące. Transatlantycka współpraca wymaga natomiast doskonałej koordynacji działań. Nie może być tu miejsca na samodzielne decyzje i akcje, gdyż wszystkimi ich konsekwencjami obarczony zostanie i tak cały Zachodu, a sukces zachodniej cywilizacji uzależniony jest w znacznej mierze od jej zwartości.
Przede wszystkim jednak, dobrzy partnerzy muszą się wzajemnie wspierać. Przed resztą świata odgrywają pewien teatr pozorów, ale w rzeczywistości nawzajem akceptują swoje metody. Podział ról nie ma też nic wspólnego z rzeczywistym dobrem lub złem. Europa znakomicie czuje się w roli dobrego policjanta, gdyż z historycznych względów posiada większe doświadczenie w prowadzeniu negocjacji i osiąganiu kompromisu. Nie oznacza to bynajmniej, że Europa postrzega swoje metody działania za moralnie wyższe od argumentów siły, ponieważ doskonale wie, że bez nich całe przedsięwzięcie nie mogłoby się powieść. Amerykę do roli złego policjanta predestynują z kolei "militarne muskuły", z ich użyciem zobowiąże się ona jednak powstrzymywać, dopóki pozostanie choć cień nadziei, że wystarczą pokojowe zabiegi Europy.
Europo, telefon!
Jakie więc warunki muszą być spełnione, aby partnerska współpraca między światowymi policjantami układała się wzorowo? Kluczową rolę gra oczywiście sprawne komunikowanie się partnerów, co w dzisiejszych czasach trudno sobie wyobrazić bez telefonu. I w tym miejscu napotykamy na problem, który najlepiej oddaje niegdysiejsza rozterka Henry'ego Kissingera: "Jeżeli chcę porozmawiać z Europą, to do kogo mam dzwonić?"
Europie brak dzisiaj wystarczającej spójności, aby mogła być przez Amerykę traktowana jako równoprawny partner. Stany Zjednoczone potrzebują silnej i przemawiającej jednym głosem Europy, która potrafiłaby podporządkować narodowe partykularyzmy priorytetom wspólnej polityki zagranicznej. Unia Europejska ma więc przed sobą ambitny plan na najbliższe lata - powstrzymać dzisiejszy kryzys i stopniowo zacieśniać instytucjonalne związki pomiędzy państwami członkowskimi. W tym kontekście, każde kolejne rozszerzenie UE powinno być bardzo dokładnie przemyślane - zbyt szybka integracja groziłaby "rozmyciem" struktur unijnych. Z drugiej jednak strony, odkładanie rozszerzenia na "wieczne nigdy" osłabiłoby poważnie siłę europejskiego "wabika członkostwa".
Obecny pat w pracach nad traktatem konstytucyjnym na pierwszy rzut oka wydaje się oddalać wizję współpracy dwóch policjantów. Europejczycy mają poważne obawy przed powierzeniem kierowania polityki zagranicznej w ręce europejskich urzędników. Z punktu widzenia przyszłej transatlantyckiej współpracy, utworzenie stanowiska Ministra Spraw Zagranicznych UE, którego zadaniem byłaby koordynacja polityki zagranicznej poszczególnych państw i reprezentowanie Unii na zewnątrz, jest całkowicie konieczne. Odrzucenie w referendum projektu europejskiej konstytucji przez Francuzów i Holendrów oznacza oddalenie wizji "europejskiego telefonu" o kolejne lata. Z drugiej jednak strony, Europa zyska dzięki temu czas, aby zastanowić się nad kwestią zasadniczą - jaką strategię realizować powinna Unia, gdy już wreszcie przemówi jednym głosem. Wspólna polityka zagraniczna UE jest bowiem także marzeniem europejskich upraszczaczy, którzy bez niej nie mogą myśleć o realizacji swojego projektu - stworzeniu przeciwwagi dla potężnych wpływów Ameryki na świecie. Francuskie "Non!" dla eurokonstytucji to prestiżowa klęska wizjonerów unijnej mocarstwowości - bolesna tym bardziej, że Francuzi znani są ze swojego antyamerykanizmu. Może więc należy ten przymusowy zastój w reformowaniu Unii potraktować jako dobrodziejstwo losu i wytężyć wysiłki, aby kolejna próba przeforsowania koniecznych skądinąd zmian nie miała już antyamerykańskiego zabarwienia.
Stany Zjednoczone powinny się natomiast przyglądać europejskim reformom ze szczerą życzliwością. Czas już by Ameryka zrozumiała, że nawet ona nie jest w stanie w pojedynkę podołać wszystkim wyzwaniom dzisiejszego świata i że przydałby się jej zaufany sojusznik. Takim sojusznikiem może być Europa, ale trzeba dać jej trochę czasu na "dorośnięcie" do tego odpowiedzialnego zadania. Stary Kontynent musi sam uporać się ze swoimi wewnętrznymi trudnościami, ale Stany Zjednoczone nie mogą mu w tym przeszkadzać.
Stosując krótkowzroczną i nieprzemyślaną taktykę divide et impera wobec Europy, Ameryka podcina bowiem gałąź, na której sama siedzi. Za odstraszający przykład tego, jak działać nie należy, niech służy Amerykanom słynna wypowiedź sekretarza obrony Donalda Rumsfelda, który podzielił Europę na "starą" - antyamerykańską oraz "nową" - popierającą politykę Ameryki. Takie stawianie sprawy dolewa tylko oliwy do ognia i pogłębia zarówno nieporozumienia na linii Bruksela-Waszyngton, jak i konflikty wewnątrz samej Unii, co w rezultacie utrudni realizację planu o dwóch policjantach.
{mospagebreak}
Osioł trojański, czyli most przez Atlantyk
Jakie miejsce w tym wszystkim zajmuje dziś Polska? Jaki powinien być główny cel naszej polityki zagranicznej - zacieśnianie współpracy w ramach UE, czy może jak najbliższe kontakty ze Stanami Zjednoczonymi? Jedno wcale nie musi wykluczać drugiego, ale wymagać będzie wyjątkowej zręczności i taktu, aby oba te cele umiejętnie połączyć.
Niedługo miną dwa lata, odkąd Polska przystąpiła do Unii Europejskiej. Musimy się jeszcze wiele nauczyć i nie chodzi tu tylko o kwestie czysto techniczne, jak np. sprawniejsze wykorzystywanie unijnych funduszy strukturalnych. Polska musi zrozumieć, że członkostwo w UE oznacza, przede wszystkim, jej współtworzenie i polski głos powinien być wyraźnie słyszalny w dyskusji na temat przyszłości Unii i jej roli w świecie. Głęboko zakorzeniona sympatia, jaką darzymy Amerykę nie powinna nam przysłonić podstawowej rzeczy - przyszłość Polski jest nierozerwalnie związana z przyszłością Europy. Pomyślność Europy zależy z kolei od pomyślności całego Zachodu. Polska racja stanu wymaga więc od nas dołożenia wszelkich starań, aby pojednać Amerykę i Europę. Jak ognia należy przy tym unikać sytuacji, w których zmuszeni bylibyśmy poprzeć tylko jedną z nich, wbrew stanowisku tej drugiej. Sytuacja Polski zbyt często przypomina konsternację dziecka, które po rozwodzie rodziców dostaje kłopotliwe pytanie: "kogo kochasz bardziej, tatusia czy mamusię?" Widać z tego wyraźnie jak ważne jest, by polska polityka zagraniczna prowadzona było z olbrzymim wyczuciem. Z jednej strony, w naszym szeroko rozumianym interesie jest dbanie o jak najlepsze relacje z Ameryką. Z drugiej strony, demonstrując na każdym kroku swój bezkrytyczny stosunek do Stanów Zjednoczonych, narażamy się na ostrą krytykę ze strony "starych" członków Unii Europejskiej. Jeśli Polska nie chce być więcej nazywana "koniem trojańskim USA", musi w każdej trudnej sytuacji próbować za wszelką cenę pogodzić stanowiska UE i Ameryki. Inaczej nie zdobędziemy sympatii i zaufania europejskich partnerów i nie zapewnimy sobie mocnej pozycji w Unii. Z kolei jako unijni outsiderzy nie będziemy specjalnie atrakcyjnym sojusznikiem dla Ameryki.
Zamiast roli konia (albo nawet osła) trojańskiego, Polsce powinno bardziej zależeć na budowaniu transatlantyckiego sojuszu. Sporo przesady jest jednak w stwierdzeniu, że Polska mogłaby odegrać w tworzeniu tego porozumienia kluczową rolę jako swoisty most przez Atlantyk. Polacy powinni oczywiście wnieść swój wkład w odbudowę Zachodu, ale nie jesteśmy jedynym proamerykańskim narodem w Unii Europejskiej. Do roli łącznika pomiędzy Europą i Ameryką pod każdym względem predestynowana jest Wielka Brytania, ale pomoc Polski zapewne nie pozostanie bez znaczenia.
Przesłanie dla Zachodu
Strategiczne partnerstwo Europy i Ameryki wymaga zasadniczego przeorientowania kursu polityki po obu stronach Atlantyku. Czy projekt przywrócenia świetności Zachodu nie jest zbyt śmiały, by mógł się powieść? Być może. W końcu nigdzie nie jest powiedziane, że dominacja zachodniej cywilizacji musi trwać w nieskończoność. "Jeśli Zachód będzie dalej odgrywał Hamleta, to Azja, jak Fortynbras, odziedziczy królestwo" - ostrzega Timothy Garton Ash. Zachodu nie należy jednak przedwcześnie spisywać na straty. Opamiętanie przychodzi zwykle w ostatniej chwili, a wtedy nie ma już czasu na "wzajemne połajanki" i wyższa konieczność zmusza do współpracy.
Model transatlantyckiego sojuszu opierający się na taktyce dobrego i złego policjanta ma kilka zasadniczych zalet. Przede wszystkim, nie wymusza on na żadnej ze stron przyjęcia obcego jej zasadom sposobu działania. Ameryka nie musiałaby wyrzec się swej siły, a Europa - zmuszać się do "wymachiwania szabelką". Po wtóre, układ taki zapewniałby pełne partnerstwo. Nie byłaby to współpraca równego z równym, ale jej siłą byłaby właśnie odmienność partnerów. Europa, pomimo względnej słabości militarnej, nie odczuwałaby dłużej kompleksów względem Ameryki, gdyż jej rola w strategicznym tandemie uzależniona byłaby od siły międzynarodowego autorytetu, a nie wojskowych dywizji. Z kolei mocarna Ameryka nie czułaby się już tak osamotniona w sprawowaniu światowego przywództwa i, mimo znaczącej przewagi militarnej, uznałaby swoją współzależność od Europy.
Realizacja transatlantyckiego przymierza byłaby znacznie prostsza, gdyby wszyscy Europejczycy i Amerykanie wzięli sobie do serca przesłanie, które Timothy Garton Ash zawarł w książce "Wolny Świat. Dlaczego kryzys Zachodu jest szansą naszych czasów": "Pamiętajmy, że my, ludzie Zachodu, należymy do tej samej grupy - wolnych, w miarę zamożnych mieszkańców demokratycznych państw, którzy mogą wpływać na otaczającą ich rzeczywistość." I miejmy odwagę na nią wpływać.
-----------------------------------------------------------
Bibliografia:
Timothy Garton Ash, "List do Ameryki", Gazeta Wyborcza nr 101, wydanie z dnia 30/04/2003 - 01/05/2003.
Piotr Buras, "Europa na nowy wiek", Gazeta Wyborcza nr 80, wydanie z dnia 03/04/2004 - 04/04/2004.
Zygmunt Bauman, "Europa. Niedokończona przygoda", Wydawnictwo Literackie, Kraków 2005.
Jared Diamond, "Collapse - How Societies Choose To Fail Or Succeed", Viking Adult Publishers, Nowy Jork, 2005.
Timothy Garton Ash, "Czego uczy nas Katrina", Gazeta Wyborcza nr 212, wydanie z dnia 12/09/2005.
Aleksander Smolar, "Co wolno imperium?", Gazeta Wyborcza nr 250, wydanie z dnia 23/10/2004 - 24/10/2004.
Wywiad Artura Domosłowskiego z Ryszardem Kapuścińskim, "Ciszej z tymi werblami", Gazeta Wyborcza nr 299, wydanie z dnia 24/12/2002 - 26/12/2002.
Tony Judt, "Europa jest lepsza", Gazeta Wyborcza nr 66, wydanie z dnia 19/03/2005 - 20/03/2005 .
William Kristol, Robert Kagan, "Po pierwsze, hegemonia", Gazeta Wyborcza nr 245, wydanie z dnia 19/10/1996 - 20/10/1996.
Robert Kagan, "Kowboje i barmani", Gazeta Wyborcza nr 191, wydanie z dnia 17/08/2002 - 18/08/2002.
Timothy Garton Ash, "Pęknięty człowiek z Davos", Gazeta Wyborcza nr 29, wydanie z dnia 04/02/2005.
Timothy Garton Ash, "Wolny świat. Dlaczego kryzys Zachodu jest szansą naszych czasów", Wydawnictwo Znak, Kraków 2005.
Praca pt. "Wysiłek wart Zachodu" (plik PDF) została wyróżniona w konkursie na najlepszą pracę dotyczącą stosunków transatlantyckich organizowanym przez Portal Spraw Zagranicznych psz.pl oraz Centrum Stosunków Międzynarodowych.