Paweł Hińcza: Koniec bin Ladena czyli o sprawiedliwości międzynarodowej
Uczucie ulgi (D. Cameron), zadowolenie ze skutecznej egzekucji i zwycięstwa sił pokoju (A. Merkel), konsekwencja tego co zabity czynił wcześniej (J. Zaptero), znaczące wydarzenie w walce ze światowym terroryzmem (N. Sarkozy), zwycięstwo w walce przeciw złu (S. Berlusconi) – najważniejsi zachodnioeuropejscy przywódcy w swych komentarzach zachowują zgodę co do setna sprawy – likwidacja Osamy bin Ladena to według nich pozytywne wydarzenie w sferze stosunków międzynarodowych. Czy jednak na pewno?
Wydarzenie to właściwie nie zmienia sytuacji na świecie. Al-Kaida będzie dalej istnieć jako wspólny szyld dla terrorystów z ugrupowań z tak różnych krajów jak Indonezja, Pakistan czy Somalia. Zabity Saudyjczyk był ostatnio dla ich sprawy jedynie tym czym celebryta jest dla kampanii reklamowej znanej marki – w swoich (coraz rzadszych) nagraniach video poruszał różne „bolączki” ważne dla terrorystów, ale wątpliwe, by miał bezpośredni wpływ na nowe znaczące ataki. Talibowie w Afganistanie bez szefa Al-Kaidy także dadzą sobie świetnie radę, wszak to właśnie z powodu bin Ladena musieli stawić czoła międzynarodowej interwencji militarnej rozpoczętej w końcu 2001 r. Obecnie, po 10 latach cały czas mają ugruntowaną pozycję w niektórych regionach Afganistanu oraz silne zaplecze w Pakistanie.
Jeżeli więc w sferze praktyczniej śmierć bin Ladena jest mało znaczącym wydarzeniem, to czym jest w sferze symbolicznej? Czy zabicie Saudyjczyka to rzeczywiście zwycięstwo sprawiedliwości nad bezprawiem, szczególnie gdy akcja z 2 maja 2011 r. niesie w sobie znamiona złamania prawa międzynarodowego? Pozostawiając na boku kwestię proporcji moralnego „dobra” i „zła”, rajd na willę w Abbottabad jest w rzeczywistości dowodem na nieskuteczność dotychczasowych prawnych metod walki ze zjawiskiem światowego terroryzmu oraz innymi międzynarodowymi zbrodniami. Z tego właśnie powodu terrorysta zginął na mocy decyzji wydanej w Białym Domu, a nie na mocy wyroku sądu. Prezydent Obama, kierując się interesem swego państwa, nie mógł wydać rozkazu wzięcia Osamy bin Ladena do niewoli i postawienia go przed amerykańskim sądem. Nie mógł też powierzyć sądzenie zbrodniarza Międzynarodowemu Trybunałowi Karnemu z siedzibą w Hadze. Wreszcie niemożliwym było, aby bin Laden został dobrowolnie wydany przez pakistański rząd.
Najważniejszym środkiem prawnej walki z międzynarodowym terroryzmem są rezolucje Rady Bezpieczeństwa ONZ. Rezolucja 1373 z 2001 r. zakazała finansowania terroryzmu, udostępniania schronienia dla terrorystów, wzywała do współpracy międzynarodowej w zwalczaniu zjawiska oraz kryminalizowała wszelkie przejawy aktywnego czy pasywnego wsparcia dla terrorystów. To ostatnie zostało potwierdzone rezolucją 1624 z 2005 r. Jednak mimo stanowczości litery oraz mimo generalnego i abstrakcyjnego charakteru aktów (co wyjątkowo uczyniło z Rady Bezpieczeństwa globalnego prawodawcę), powyższe przepisy nie były wdrażane w życie z prostego faktu, że ich implementacja leżała wyłącznie w suwerennej gestii poszczególnych państw. W efekcie Pakistan od co najmniej kilku lat udzielał schronienia bin Ladenowi, bez ponoszenia żadnych prawnych konsekwencji.
Zamiast zabić bin Ladena prezydent Obama mógł zawsze wydać rozkaz uprowadzenia go i postawienia przed amerykańskim sądem. Przechwycenie Saudyjczyka z terytorium państwa trzeciego bez zgody tego ostatniego byłoby kolejnym w historii stosunków międzynarodowych zastosowaniem doktryny prawnej „Male captus, bene detentus” czyli zalegalizowania w prawie wewnętrznym („bene detentus” czyli legalnie trzymany) rezultatu wynikającego ze złamania w tym wypadku prawa międzynarodowego („male captus” czyli nielegalnie zatrzymany). Choć bin Laden mógłby wtedy, podobnie jak Abdullah Ocalan porwany przez Turków z terytorium Kenii, podnosić nielegalność swego osadzenia w amerykańskim areszcie (generalnie złamanie prawa nie może bowiem rodzić legalnych skutków), to prawdopodobnie, tak jak w przypadku Kurda, ta linia obrony byłaby bez trudu oddalona. Wizerunek USA znów by jednak ucierpiał – przypomniane zostałyby dziesiątki przypadków obywateli państw trzecich przewożonych za granicę z miejsca zatrzymania i przetrzymywanych w minionych latach w bazie Guantanamo.
Wyjściem mogłoby więc być przekazanie przechwyconego bin Ladena pod jurysdykcję Międzynarodowego Trybunału Karnego (MTK) w Hadze, co obecnie planuje się wobec Muammara Kaddafiego. Waszyngton nie mógłby jednak zdecydować się na to z paru powodów. Po pierwsze USA nie ratyfikowały Statutu Trybunału, więc mogłyby przekazać sprawę oraz zatrzymanego pod jurysdykcję MTK tylko za pośrednictwem innego państwa. Wniosek do Prokuratora MTK mógłby co prawda zostać też przekazany odpowiednią decyzją Rady Bezpieczeństwa ONZ, ale to napotkałoby zapewne na opór części stałych członków tej instytucji. Co ważniejsze, w ciągu ostatniej dekady władze amerykańskie wielokrotnie podważały kompetencje MTK i zawierały specjalne umowy międzynarodowe z państwami trzecimi, na których mocy obywatele amerykańscy unikaliby ewentualnego przekazania do Hagi. Uznanie kompetencji Trybunału w sprawie bin Ladena mogłoby skutkować ewentualnymi procesami obywateli amerykańskich w innych sprawach. Ostatecznym powodem, który powstrzymałby decyzję Waszyngtonu byłoby jednak to, że MTK nie może sądzić zbrodni terroryzmu jako takiego. W art. 5 Statutu MTK wyliczono przestępstwa, za które Trybunał może karać: są to zbrodnia ludobójstwa, zbrodnia przeciw ludzkości, zbrodnia wojenna oraz zbrodnia agresji, choć ta ostatnia nie została zdefiniowana. Nie dopisano tam zbrodni terroryzmu, nie istnieje nawet powszechnie uznana definicja tego zjawiska. Co prawda atak na World Trade Center w 2001 r. mógłby zostać uznany za akt agresji zbrojnej (za taki uznało je przecież NATO uruchamiając art. 5 traktatu Waszyngtońskiego), jednak inne akty terroryzmu bin Ladena nie byłyby tak łatwe do przyporządkowania czterem rodzajom zbrodni leżącym w kompetencji MTK. Proces byłby więc czasochłonny, a jego ukoronowaniem nie byłaby nawet kara satysfakcjonująca zapewne większość Amerykanów – statut MTK nie przewiduje kary śmierci, maksymalnie „jedynie” dożywocie.
Być może nie dało się dosięgnąć bin Ladena inaczej niż przez wtargnięcie na terytorium państwa trzeciego bez jego oficjalnej zgody. Być może też pozbawienie go życia decyzją organu władzy wykonawczej jakim jest prezydent USA i na skutek tajnej akcji było jedynym praktycznym sposobem ukarania go, gdyż nie ustanowiono na chwilę obecną właściwego sądu dla tego typu zbrodniarzy. Reakcją na to wydarzenie, zamiast radości ze śmierci terrorysty, powinna być jednak refleksja nad niekompletnością, zawodnością czy wręcz wadliwością obecnego systemu międzynarodowego sądownictwa karnego, często bardziej z winy polityki światowych mocarstw niż instytucji prawnych jako takich. Doktryną „Male captus, bene detentus” od dawna próbuje się usprawiedliwiać obchodzenie trudności występujących pomiędzy niechętnymi sobie państwami przy ekstradycji podejrzanych w poważnych sprawach karnych o zabarwieniu politycznym. Nie należy pozwolić, aby przypadek bin Ladena pchnął realia dalej, gdzie braki w sądownictwie międzynarodowym byłyby usprawiedliwieniem dla nowej doktryny, „Male captus, bene mortuus” zezwalającej na wykonywanie egzekucji bez procesu.
Lepiej nie mówić o zwycięstwie sprawiedliwości tam, gdzie niezależny wymiar sprawiedliwości nie jest zaangażowany. Kiedyś może się bowiem zdarzyć, że pewne tajne komando zostanie wysłane przez dyktatora, aby zabić obrońcę praw człowieka przebywającego na emigracji w państwie demokratycznym.