Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home Opinie Polityka Paweł Makwiński: Amerykańskie słowo-klucz

Paweł Makwiński: Amerykańskie słowo-klucz


11 luty 2008
A A A

W tegorocznej kampanii wyborczej w USA furorę robi słowo „change”. Padło już z ust każdego z kandydatów, w każdym możliwym przypadku.

Lata prezydentury George’a W. Busha były dla Amerykanów wielkim rozczarowaniem. Dlatego po raz pierwszy od wyboru Jimmy’ego Cartera w 1978 roku otwarcie szukają radykalnej alternatywy politycznej. Chcą przywrócenia Stanom Zjednoczonym międzynarodowego szacunku, zniszczonego przez  wciąż urzędującego prezydenta. Chcą ponownie poczuć dumę ze swego kraju. Nic więc dziwnego, że kampania wyborcza przebiega w opozycji do George’a W. Busha,  pod hasłem zmiany.

 

Czy jednak potencjalni następcy  Busha gwarantują zmianę amerykańskiej polityki, zwłaszcza zagranicznej, czy jest to tylko dobry chwyt marketingowy? Czy będą bardziej stawiać na współpracę ze światem niż na jednostronne działania Waszyngtonu?

 

Patrząc na dość prowincjonalny charakter debaty towarzyszącej tegorocznej kampanii można mieć co do tego wątpliwości. Żaden z kandydatów nie zaproponował świeżego spojrzenia na sprawy międzynarodowe, ani tym bardziej nowej wizji ładu światowego. Jak dotychczas amerykańska dyskusja o sprawach międzynarodowych kończy się na wątku bezpieczeństwa narodowego, Iraku czy walce z terroryzmem. Zdaniem Benjamina Barbera, byłego doradcy prezydenta Billa Clintona, polityka zagraniczna pojawia się tylko w kontekście naprawy amerykańskiej reputacji i jest to traktowane bardziej jako działania public relations, niż realna zmiana kierunku dotychczasowej polityki.

 

Próżno też szukać wyraźnego odcięcia się od mesjanistycznej idei Ameryki niosącej światu demokrację, a wraz z nią dobrobyt i porządek. Co prawda głosy czołowych neokonserwatystów dawno ucichły, jednak ich wizje wciąż są obecne chociażby w poglądach Johna McCaina, faworyta do prezydenckiej nominacji ze strony Partii Republikańskiej.  Nie dotyczy to tylko amerykańskiej prawicy. W końcu koncepcja, że na Ameryce ciąży globalna odpowiedzialność i misja szerzenia wolności i demokracji nie została wymyślona przez George’a W. Busha i jego otocznie, lecz jest to stałe myślenie o USA od wielu, wielu lat i wydaje się, że będzie mieć swoją kontynuację niezależnie od tego kto wygra wybory. Dowodem na to może być fakt, że mimo ogólnej tendencji antywojennej żaden z kandydatów nie opowiedział się za ograniczeniem wydatków na wojsko, a niektórzy wręcz przeciwnie.

Każdy z kandydatów, republikanin czy demokrata, podziela pogląd, że Stany Zjednoczone są krajem wyjątkowym, o wyjątkowej roli do spełnienia. Pytaniem jest tylko jak tę rolę odgrywać – jednostronnie czy we współpracy z organizacjami międzynarodowymi czy z innymi krajami.

 

Zdaniem Benjamina Barbera paradoksem jest to, że z trójki Obama, Clinton, McCain, to właśnie republikanin może być najbardziej otwarty na negocjacje i dyplomację, mimo, że to konserwatyści mają wizerunek twardych w obronie amerykańskich interesów. Obama i Clinton są liberałami więc oboje będą musieli udowadniać, że są w stanie nieustępliwie bronić amerykańskich interesów. Ponadto każde z nich posiada pewną dodatkową „skazę”. Hillary jest kobietą, więc może chcieć udowodnić, że potrafi być równie stanowcza co mężczyźni. Z kolei Obama jest uważany za kandydata wielokulturowego, więc w sytuacjach konfliktowych będzie zawsze zmuszany do udowadniania jak bardzo jest ”amerykański”. W jednym z wywiadów powiedział, że byłby w stanie zbombardować bazy al-Kaidy w Pakistanie i nie zawaha się zbombardować Iranu, gdy uzna, że działania tego kraju zagrażają bezpieczeństwu narodowemu USA. Tymczasem McCain nie musi niczego udowadniać, dlatego to jemu mogą łatwiej przyjść wielostronne negocjacje czy mozolne starania o poparcie amerykańskich działań przez opinię międzynarodową.  

 

Pocieszający jest fakt, iż ktokolwiek nie zostanie kolejnym prezydentem USA będzie o wiele lepszym dyplomatą niż George W. Bush. Obecny prezydent był tak nastawiony na jednostronne działania bądź chwilowe koalicje, że o jakościową zmianę na lepsze naprawdę nie będzie trudno. Niestety, raczej nie pociągnie to za sobą realnej zmiany kierunku amerykańskiej polityki. Będzie to bardziej zmiana kosmetyczna, a istota pozostanie bez zmian. Na pierwszym miejscu wciąż będą interesy narodowe, ochrona amerykańskiej gospodarki (nawet kosztem ograniczenia wolnego rynku), utrzymanie hegemonii na świecie oraz bezkrytyczne wsparcie Izraela.