Piotr Chałubiński: Nowe szaty despocji
- Piotr Chałubiński
Pewien rosyjski satyryk stwierdził: Aby zobaczyć raj – należy włączyć uzbecką telewizję, aby zobaczyć piekło – należy niezwłocznie tam pojechać.
To powiedzonko przywołało moje wspomnienia z zeszłorocznych wędrówek po taszkenckich ulicach. Był 1 września 2006 roku…
„Uzbekistan, nasz wspólny dom”
Dziś w Uzbekistanie wielkie święto! Naród obchodzi 15. rocznicę niepodległości. Cały Taszkent z niecierpliwością czeka na wielką fetę. Nad ulicami wiszą kolorowe transparenty, zaś parkowe latarnie lepią się jeszcze od niedawno położonej farby. Nawet uchwyty w wagonikach metra specjalnie przygotowano na dzisiejszą okazję. Wszystkie są w kolorach biało-niebiesko-zielonych – kolorach Uzbekistanu.
Cisza południa. Chilla – najgorętszy okres w Uzbekistanie – powoli dobiega końca. Termometr wskazuje grubo ponad trzydzieści stopni. Słońce praży bezlitośnie. Młody „krawężnik” wraz z kolegami usiadł przy fontannie w okolicy Oliy Madżlisu – uzbeckiego parlamentu. Jego głowa tonie w przydużej czapie.Dziś po mieście chodzi wiele takich patroli. Sprawdzają dokumenty i niepokoją ludzi. Bardziej chyba z nudów niż z zawodowej gorliwości. Spokój więziennego spacerniaka.
Na ulicach mieszają się różnego rodzaju mundury. Szare i zielone. Proste i w ciapki. Wielkie, postradzieckie czapy konkurują z mniejszymi, skrojonymi zgodnie z francuskim fasonem. Paniom dobrano zielone, obcisłe sukienki. Jest urzędowo i estetycznie. Uzbecka moda wojskowa początkowo wprowadza zaniepokojenie. Jednak już po tygodniu można się do niej przyzwyczaić. Jak tłumaczył mi jeden Uzbek: – Oni się tylko o nas troszczą, bo przecież człowiek jest z natury nieodpowiedzialny i należy się nim opiekować. Opieka jest zaś wyrazem miłości. Miłości, którą dziś możemy wręcz dotknąć i pochwycić.
Ledwo co przyjechałem do Taszkentu, a już nie mogę z niego wyjechać. Nawet w zwykłe dni przemieszczanie się po Uzbekistanie przypomina podróż międzypaństwową. Można właściwie nie chować paszportu. Dzisiaj wyjazd ze stolicy jest jednak zupełnie niemożliwy. W obawie przed groźbą zamachu wprowadzono najwyższy stopień bezpieczeństwa. Cały Taszkent odgrodzono od reszty kraju. Święto niepodległości ma wszak swoje prawa. Wyjazdu ze stolicy strzeże sieć posterunków i punktów kontrolnych. W Uzbekistanie są ich setki. Począwszy od małych, prowincjonalnych dwuosobowych bud ze szlabanem aż po wielkie, z czekającym w pogotowiu ciężkim sprzętem wojskowym. Wszystkie posterunki wyglądają jednak bardzo podobnie. Szeroka droga nagle się zwęża, samochód wjeżdża w ustawiony z betonowych słupków korytarz. Potem kontrola. Mniej lub bardzie uciążliwa. Z reguły kończy się okazaniem paszportu, czasem sprawdzeniem bagażnika. Wiąże się często ze zwyczajową redystrybucją pieniędzy, którą trudno nawet nazwać łapówką. To taki system i stara, piękna uzbecka tradycja. Jej ofiarą padają z reguły drobni handlarze oraz kierowcy międzymiastowych taksówek. Poważni przemytnicy dzięki swym wpływom i pieniądzom są bezpieczni i rzadko ktoś ich niepokoi.
Uroki Taszkentu
Siedzę w taksówce. Kierowca przyspiesza do 120 kilometrów na godzinę, co na nawierzchni przypominającej asfalt działa na mnie jak zastrzyk efedryny. Jest już po południu. Pędzimy przez puste dzisiaj ulice. Kierowca jest nauczycielem biologii w szkole podstawowej. – Co to jest k… sto dolarów za uczenie bachorów? – zagaduje radośnie. Na czwórkę dzieci i żonę. – Wypłacają mi kopiejki, a i to nieregularnie, muszę więc dorabiać. Nie ważne, święto czy niedziela – wyjaśnia. Chciałby wyjechać do Rosji albo Kazachstanu. Zarobić. Odłożyć. Wyprowadzić się z bloku – koszmarnej „dziewięcioetażki”. Zacząć żyć tak normalnie jak w Europie czy Ameryce. – Popatrz na ten syf – pokazuje mi palcem taszkenckie blokowiska. – Nawet moja żona ogląda ulotkę z kazachskiego supermarketu jak jakiś p… album ze zdjęciami. Kierowca nakręca się i prawie eksploduje. – Teraz my przyjeżdżamy do nich pracować! Do tych pastuchów i koczowników. Kiedyś tak nie było. Zaczyna wychwalać czasy Sojuza. – Wtedy wszystko było lepsze – mówi z przejęciem. – Można było kupić kwiaty, polecieć z nimi do Moskwy i wrócić z wypchanym portfelem. Byliśmy imperium.
Taszkent to duża, ponad dwumilionowa metropolia. Postsowiecki orient w pełnej krasie. Bez magii i polotu, ciężki i siermiężny. Główny deptak przypomina promenadę na Helu, pełną knajpek, restauracji i sprzedawców jarmarcznej tandety. Brakuje jedynie gofrów i cymbergaja. W roku 1966 stolicą Uzbekistanu wstrząsnęło potężne trzęsienie ziemi. W ciągu kilkunastu sekund Taszkent leżał w gruzach. Jego odbudowa była ogromnym wyzwaniem dla władzy i propagandowym projektem. Z całego Związku Radzieckiego przyjechały ekipy budowlane, aby odbudować stolicę. I odbudowały. Dom po domu. Dzielnica po dzielnicy. Na miarę własnego bezguścia i nieudolności. Przez kilka lat Taszkent był wielkim placem budowy. Po zakończeniu prac stał się podobny do wielu sowieckich miast. Zalał go smutny wszechzwiązkowy beton, pozbawiając przy tym własnego stylu i osobowości.
Na szerokich, taszkenckich ulicach króluje Daewoo. Prezydenta Islama Karimowa i jego dworzan urzekł dyskretny urok koreańskiej korporacji. Obecnie, aby sprowadzić samochód zza granicy trzeba zapłacić olbrzymie cło a jedyną firmą, której pozwolono wybudować fabryki w kraju, jest właśnie koreański gigant. Wrogowie prezydenta wspominają o ogromnych łapówkach, które miała za to otrzymać głowa państwa i jego rodzina. Mówią to jednak szeptem i z wyczuciem. Szykowne Nexie i Tico konkurują teraz na drogach z antycznym wdziękiem Żiguli i Ład. Kierowcy nic nie robią sobie z przepisów, a milicja uznaniowo ich z tego rozlicza. Mówią o nich „bezkwitkowcy”. Ulice w Uzbekistanie to „Wyższa Szkoła Wyprzedzania”. Kierowcy jeżdżą na trzeciego, czwartego, a nawet jeździliby i na piątego, jeśliby mieliby taką możliwość. To prawdziwi dżygici szos. Tu rosyjski styl sąsiaduje z południowym. Zamiłowanie do szybkiej jazdy łączy się z fascynacją klaksonem i obsesyjną potrzebą jego użycia – to taka odmiana lokalnej nerwicy natręctw.
Święto niepodległości obejrzałem wieczorem w telewizji. Transmitował je największy uzbecki kanał. Główna impreza odbyła się na narodowym stadionie w Taszkencie. Było tak, jak miało być. Tańczyły smukłe, zgrabne kobiety i wysportowani mężczyźni. Nie zabrakło spektakularnych, charakterystycznych układów choreograficznych. Tańczono rosyjskie i uzbeckie tańce. Wszyscy sprawiali wrażenie, że bawią się niezwykle dobrze. Na tą okazję specjalne samoloty przegnały chmury z nieba.
Tamerlani naszych czasów
W samym środku Taszkentu, na skwerze przylegającym do najbardziej znanej stołecznej promenady, stoi pomnik Amir Timura. Siedzi on na koniu, lewą rękę trzyma na wodzy, prawą zaś podnosi do góry ni to w geście powitania, ni to triumfu. Wygląda trochę jakby wyznaczał jakiś odległy kierunek. Jest on symbolem niepodległego państwa uzbeckiego, znakiem jego byłej potęgi a zarazem obietnicą przyszłych osiągnięć. Historia tego pomnika mogłaby być zarazem historią Uzbekistanu. Na cokole, na którym teraz gości Tamerlan, wcześniej stali: gubernator Turkiestanu Kaufman, Marks i Lenin. Tym samym wciąż aktualna jest rada Stanisława Leca, aby burząc pomniki, oszczędzać cokoły, które zawsze mogą się przydać.
Mnie zainteresował jednak sam Tamerlan. Synonim genialnego, lecz okrutnego władcy i uosobienie wschodniego modelu rządów, azjatyckiej despotii i wszechwładzy. Legendy mówią o stosach głów, które władca zwykł usypywać po wygranych przez siebie bitwach. Wielką władzę łączył z pogardą dla jednostki i jej praw. Jednostka zerem, jednostka bzdurą – chciałoby się wykrzyknąć za Włodzimierzem Majakowskim, znanym radzieckim poetą. Jaką żywotność zachowuje to w dzisiejszych czasach!
Goszcząc w jednym z uzbeckich domów, gospodarz, który chciał mi coś pokazać, poprosił, abym podszedł do okna. Ujrzałem szeroką ulicę, typową dla postsowieckich miast. – Wiesz gdzie ona prowadzi? – zapytał. – Nie – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. – Ciągnie się ona od lotniska do prezydenckiego pałacu – kontynuował gospodarz – Gdy prezydent Islam Karimow jedzie tą drogą, to nawet ptaki nie ćwierkają. Powiało grozą. Przesadził trochę i konfabulował. Faktem jest jednak, że książki z jego dziełami stanowią w tutejszych księgarniach oddzielny dział. Portret Karimowa to niezbędny element dekoracji. Swymi zimnymi stalowymi oczami spogląda on ze ścian każdego urzędu i biblioteki. Surowy ojciec i „pan stepów”.
W przejściu prowadzącym do jednej z sal wykładowych Uniwersytetu w Samarkandzie można zobaczyć ogromne malowidła ścienne. Rozpościerają się one po obu stronach korytarza. Namalowane są w sposób prosty i niezwykle realistyczny. Z jednej strony artysta przedstawił sylwetki wielkich uczonych i poetów Azji Centralnej, z drugiej zaś współczesność. Na centralnym planie stał Karimow otoczony wianuszkiem postaci, symbolizujących różne profesje. Jest pielęgniarka ze strzykawką, pan robotnik z młotem, inżynier w kasku. Postać prezydenta Karimowa jest inna. O wiele większa, namalowana wyraźnie, z zachowaniem wszelkich detali. Inne postacie są dla prezydenta jedynie tłem.
Karimow należy do pokolenia polityków, którzy doszli do władzy wraz z rządami Michaiła Gorbaczowa. Urodził się 30 stycznia 1938 roku w Samarkandzie w rodzinie uzbecko-tadżyckiej. Wcześnie stracił rodziców i swoje dzieciństwo spędził w radzieckich sierocińcach. Później były studia techniczne. A jeszcze później kariera w Komitecie Planowania i aparacie partii komunistycznej. Pod koniec lat osiemdziesiątych został pierwszym sekretarzem komitetu partyjnego w obwodzie kaszkandaryjskim, a od czerwca 1989 roku sprawował funkcję pierwszego sekretarza KC Komunistycznej Partii Uzbekistanu.
4 marca 1990 roku na sesji Rady Najwyższej Uzbeckiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej został wybrany prezydentem Uzbeckiej SRR. 29 grudnia 1991 roku wygrał pierwsze powszechne wybory prezydenckie w niepodległym Uzbekistanie. 26 marca 1995 roku, w wyniku narodowego referendum, termin sprawowania urzędu przedłużono mu do 2000 roku a 9 stycznia został powtórnie wybrany głową państwa.
System polityczny, który stworzył, stanowi połączenie kilku rozwiązań ustrojowych tj. despotycznych tradycji Środkowego Wschodu, kultury politycznej wypracowanej w okresie radzieckim oraz słabo zakorzenionych tradycji demokratycznych, będących zazwyczaj fasadą prawdziwych mechanizmów władzy, które mają na celu legitymizację systemu w oczach obywateli i międzynarodowej opinii publicznej. O przykłady nie trudno. Sam prezydent Karimow stwierdził, że niepodporządkowanie się władzy może skończyć się osobistą tragedią. Farsę stanowiły także wybory prezydenckie w 2000 roku. Główny rywal Karimowa przyznał się po wyborach, że oddał głos na Karimowa w imię stabilności i rozwoju Uzbekistanu. Sytuacja w mediach jest równie fatalna. 11 września 2001 roku po ataku na World Trade Center, telewizja nie posiadając odgórnych dyspozycji, obawiała się podać informację o zamachach. Wiadomość, będąca tematem numer jeden we wszystkich stacjach telewizyjnych na świecie, została pominięta przez uzbeckie media. Suchą, lakoniczną notkę o zamachu zamieściło jedynie kilka gazet. W uzbeckiej telewizji nadawano w tym czasie relacje z rozpoczęcia zbiorów bawełny oraz transmitowano koncerty sławiące ojczyznę i prezydenta.
Głośnym echem na świecie odbiła się także sprawa kontroli połączeń internetowych. W Azji Centralnej dostęp do sieci jest niewielki a witryny internetowe muzułmańskich fundamentalistów i ekstremistów są z reguły zablokowane. Korzystanie z nielicznych kafejek internetowych i przeglądanie stron organizacji fundamentalistycznych, może grozić represjami. Właściciele tych punktów usługowych zobowiązani są do informowania policji o podejrzanych osobach.
Nic dziwnego. W Uzbekistanie zawsze tak się rządziło – twardo, silnie, bezwzględnie. Chanowie, bejowie, namiestnicy, sekretarze to kolejne kostiumy, pod których zwierzchnictwem mechanizmy władzy nie wiele się zmieniały. Tradycja wykazuje w Azji Centralnej zaskakującą długowieczność i zdolność do adaptacji. Przyglądając się dziejom Azji Centralnej ma się wrażenie, że przy stale zmieniającym się świecie, jego wnętrze zostało takie samo. Dla żyjącego własnym rytmem Wschodu, człowiek jest tylko istotą, która musi dostosować się do warunków zewnętrznych i z pokorą przyjąć to, co się dzieje wokół niej.