Piotr Chałubiński: Uzbekistan dla początkujących
- Piotr Chałubiński
Trwają dyplomatyczne manewry, ludzie podtykają urzędnikom dokumenty myśląc, że może przez nich uda im się załatwić i pchnąć dalej swoje sprawy. Świat jakby żywcem przeniesiony z Czechowa lub Gogola. Nieprzyjemny, wrogi i złośliwy.
Taszkent. lato 2006 roku. Któryś z kolei dzień staram się zarejestrować w urzędzie. Ale coś nie mam szczęścia. Albo kierownik gdzieś wyjechał albo święto narodowe... Cholera mnie bierze, ale zaciskam zęby i stoję. Nie mam jednak innego wyjścia. To administracyjny obowiązek – mający na terenach byłego sojuza długą tradycję. Nie przez przypadek w połowie lat 60-tych w Związku Radzieckiego opowiadano taki dowcip.
„Wania i Iwan pojechali do Paryża. Po pewnym czasie zapragnęli odwiedzić inne francuskie miasta. Udali się więc do merostwa po zgodę na opuszczenie miasta. W urzędzie wszyscy są zdziwieni tą nietypową prośbą. U nas pozwolenia na wyjazd nie trzeba – odpowiadają. Rosjanie jednak nie dowierzają. Wania w pewnym momencie nie wytrzymuje i mówi do Iwana. Patrz 20 lat po wojnie, a tu wciąż taki bardak…”
W Uzbekistanie – byłej radzieckiej republice – bardaku nie ma, a system kontroli nad społeczeństwem ma się dobrze. Stare sowieckie przepisy w naturalny sposób wkomponowały się w nową rzeczywistość. Jedną z nich jest obowiązek rejestracji. To prawdziwy koszmar. Urzędniczy bieg z przeszkodami. Wypełnianie druków, ankiet, formularzy oraz godziny bezsensownego oczekiwania na decyzję. Rejestracją zajmuje się uzbeckie MSW i specjalne powołane do tego jednostki terenowe tzw. OWIR-y (oddział wiz i rejestracji).
OWIR i jego okolice
Siedziba OWIRu w Taszkencie to niski 2 piętrowy dom, z odrapaną elewacją. Farba z tynkiem odpada płatami jak od osoby chorującej na egzotyczną chorobę skóry. Przed skromnym wejściem od podwórza, tłoczą się urzędnicy. Palą papierosy, zabijają wlokące się godziny pracy. Zresztą za 100 dolarów oficjalnej zapłaty trudno wymagać od nich zaangażowania i entuzjazmu. Z drugiej strony odnosi się wrażenie, że do pracy tego urzędu, wystarczyłoby ich 2 razy mniej ludzi. Jest to sposób w jaki władze Uzbekistanu zmagają się z bezrobociem.
Wejście do urzędu robi fatalne wrażenie. Zamiast trawnika - spalona ziemia, z której gdzie niegdzie wyrastają kępki na wpół ususzonych roślin. Zaś niedaleko straszy połamany stół, przy którym stoją całkowicie zdezelowane krzesła. Prawdziwe atrakcje kryją się jednak w rogu podwórza. Mieści się tam - pełniąca funkcję toalety - ceglana buda. Jest urządzona bezpretensjonalnie, prosto i surowo. W środku betonowa dziura. Obok zaś - jako dyskretna dekoracja - podarte gazety i walające się butelki. Klasyczny przykład uzbeckiego minimalizmu.
Wokół urzędu kwitnie cały biznes związany z OWIR-em. Pieczątki, zdjęcia, ksera. Wszystko - co zrozumiałe - 2 razy drożej niż w innych częściach Taszkentu. Po przeciwnej stronie ulicy, w podwórku znajduje się kasa urzędu. A właściwie blaszak wielkości kolektury totolotka. Obsługuje go niezwykle miła pani, która co prawda nic nie wie ale ma za to najpiękniejszy uśmiech w całym Uzbekistanie. Trochę mi jej szkoda. Na dworze jest +40 a ona smaży się w tej blaszanej budzie jak kurczak w piekarniku.
Wchodzę do OWIRu. W korytarzu nad okiennicą gniazdko uwił sobie ptak. Rozsiadł się wygodnie i z wysokości patrzy leniwie na kłębiący się poniżej tłumek petentów. Widać, że mieszka tu już długi czas i świetnie się wkomponował w powolny rytm pracy tego niezwykłego urzędu. Klap, klap, klap - słychać miarowy stukot antycznych maszyn do pisania. Przez uchylone drzwi widać jak biurka i regały uginają się pod ciężarem zakurzonych teczek. obok jakaś ruda biurwa pokazuje koleżance swoje nowe tipsy i fuka na petentów. To miejsce ma jeszcze inny wymiar. Atmosfera jak z Czechowa lub Kafki. Jakby ktoś wyszedł z jakiegoś pokoju i powiedział że mój proces już się zaczął wcale bym się nie zdziwił.
{mospagebreak}
Pierwsze spotkanie z władzą
Po pewnym czasie zapraszają mnie do jednego z gabinetów. Siedzi tam trzech OWIR – aków jak nazwałem pracowników tego dziwnego urzędu. Najważniejszy zajął miejsce przed komputerem, najbliżej wiatraka. Jak na dworze jest +40, jest to istotny wyznacznik pozycji społecznej. Zwiewna, droga koszula dodatkowo ją podkreśla. Kierownik jest młody. Na oko ma trzydziestkę. Jego rysy twarzy są ostre, drapieżne. Przypomina leniwego tygrysa, przyczajonego do skoku. Wpatruje się w pulpit komputera i kiczowaty obrazek, który ktoś ustawił jako tapetę - wulkaniczna wysepka na tle zachodzącego słońca. Klika nerwowo myszką, jakby chciał spowodować jego nagłą erupcję. Bez skutku. Błądzi niecierpliwym wzrokiem po przyciasnym pokoju. Rzuca okiem na obracający się powoli wiatrak, na zwisającą na kablu nagą żarówkę. Niespiesznie, leniwie. Po czym opada miękko na swój fotel. Nie trudno odgadnąć jego myśli. Chętnie znalazłby się na tej tropikalnej wysepce, choćby natychmiast. Z urzędniczej pensji ciężko mu będzie odłożyć. Ale jak to mówi rosyjskie przysłowie „Stanowisko daje ci możliwości a zarobek zależy tylko od stopnia twojej demoralizacji”.
Po drugiej stronie pokoju naprzeciwko „gławnego” siedzi „człowiek z telefonem”, wychudzony 50-cioletni mężczyzna, o zapadniętych policzkach, z fryzurą zaczesaną na bok, starannie ukrywającą łysinę. Ma zwiędłą i zmętniałą twarz, jakby życie zmyło z niej wszelki wyraz. W jego oczach maluje się nieodgadniona pustka, urzędnicza nirwana. Poza czarnym wypucowanym telefonem, spinaczem, kilkoma kartkami nic nie narusza harmonii jego biurka. Wygląda to jak staranne zaaranżowany ogródek zen.
Z kontemplacji potrafi wyrywać go jedynie dzwonek telefonu. Jego odrętwiała twarz nabiera wtedy wyrazistości a oczy blasku. Zaczyna mówić szybko, żwawo, potoczyście. Nie trwa to jednak długo. Po odwieszeniu słuchawki zastyga znowu bez ruchu na krześle.
Trzeciego urzędnika prawie nie widać. Sponad góry papierków wystaje tylko jego okrągła głowa. Pogrążony jest w swojej baśniowej krainie podań i formularzy.
W końcu władza się mną zainteresowała. Obcokrajowiec to wszak miła odmiana. Zaczęliśmy rozmowę. Wymieniamy uwagi o pogodzie a kończymy na dziewczynach. Staje się to kolejną okazją do demonstracji władzy. Jej elementem była nauka uzbeckiego dla początkujących. Osobliwa bo polegająca na nauce wulgarnych zwrotów. I dostarczająca urzędnikom wiele radości. K...a, s...j, c...j, wszystko z przekładem na rosyjski. Niezbędnik - jak twierdzili. Lekcja trwała prawie pół godziny. Wyjątkowo wyczerpująca, tak że po wyjściu musiałem ochłonąć. Zwłaszcza, że powoli zaczynałem im się nudzić. Człowiek z telefonem przeszedł w stan czuwania, szef wrócił do swojego wulkanu a trzeci zanurkował z powrotem w swoje papierzyska.
Dowiedziałem się na odchodnym, że naczelnik wszystkich naczelników dziś nie przyjdzie a bez niego nie mogą mi oddać paszportu. Przyjdź za kilka dni. Zacząłem się denerwować. Człowiek bez paszportu jest w Uzbekistanie nikim. Wtedy każdy kontakt z policją grozi kłopotami a czasami wymusza łapówkę. Nie można zarejestrować się w hotelu a nawet wyjechać z Taszkentu. Czuję się uwięziony w tym miejscu. Wiem, że cokolwiek bym nie zrobił, to i tak nie ma to żadnego znaczenia. Z systemem nie wygram.
Pan Naczelnik
Znowu czekam na korytarzu. Nic się tutaj od tygodnia nie zmieniło. Żarówki jak dawniej smutno zawisają z sufitu a ptak nadal siedzi sobie w gniazdku. A ja odrabiam kolejną lekcję cierpliwości i pokory. Trwa wielkie oczekiwanie na naczelnika. Razem ze mną na korytarzu jest kilkanaście osób. Wszyscy tkwią w dziwnym apatycznym bezruchu. Tylko ja wprowadzam zamieszanie. Biegam po korytarzu i pytam, kiedy będzie naczelnik, jakby oni mieli znać na to odpowiedź. “Niedługo”, “Nie wiem” - słyszysz w zależności od humoru rozmówcy.
Przez uchylone drzwi widzę znudzonego życiem urzędasa drapiącego się leniwie po głowie. Cóż - robocza środa. Próbuję przez chwilę znaleźć dla siebie jakieś zajęcie. Bezskutecznie. Waruję więc na korytarzu wraz z innymi. Jak pies czekający na pana. Bo co robić? On może przyjść za minutę, za chwilę, jutro. Nie znam dnia ani godziny. Władza objawia się wszak koniecznością czekania.
Wreszcie naczelnik przychodzi. Idzie powoli, krokiem władczym i dostojnym. Poznałbym, że to on nawet wtedy gdyby nie nosił tylu gwiazdek na pagonie. Emanuje z niego dyrektorska aura. Czuję jednak coś niepokojącego. Jego wysokość jest wyraźnie w złym humorze. Dziwnie chmurny i gniewny. Odgania od siebie ludzi jak dworcowych żebraków. Podpisuje od niechcenia jakiś papier i znika szybko za drzwiami swojego gabinetu. Szykuje się jakaś sztabowa narada. Mijają minuty. Naczelnik nie wpuszcza jednak do środka nikogo a pod drzwiami kłębi się garstka ludzi coraz bardziej nerwowych i niecierpliwych. Ktoś czasem próbuje wejść, sforsować twierdzę. Szybko jednak ląduje z powrotem za drzwiami poczęstowany na pożegnanie wiązanką soczystych, piętrowych wyzwisk. W końcu naczelnikowi znudziło się to przedstawienie. Słychać dźwięk ryglowanych drzwi. Cały korytarz huczy od plotek Ponoć jeden z jego urzędników będzie miał sprawę w sądzie. Złapali go na jakimś grubszym przekręcie. Czekanie staje się coraz bardziej nerwowe. Kiedy z gabinetu naczelnika wychodzą jacyś urzędnicy, oczekujący na chwilę się ożywiają. Trwają dyplomatyczne manewry, ludzie podtykają im dokumenty myśląc, ze może przez nich uda im się załatwić i pchnąć dalej swoje sprawy. Świat jakby żywcem przeniesiony z Czechowa lub Gogola. Nieprzyjemny, wrogi i złośliwy. Odchodzę. Przyjdę kiedyś indziej. Przeczucie mówi mi, że niczego dziś nie załatwię. CDN.