Jan Engelgard: Dlaczego przegrywamy bitwę o pamięć?
- Jan Engelgard
Oświadczenie CDU/CSU w sprawie tzw. wypędzonych to jeszcze jeden dowód na to, że polska polityka historyczna ponosi porażkę za porażką. Przecież to tylko jeden z wielu przypadków, z jakimi mamy do czynienia w ostatnich latach.
Media na świecie notorycznie kontynuują pisanie o „polskich obozach koncentracyjnych”, mimo szybkich i ostrych protestów polskich ambasad i samego MSZ. W świadomości zachodnich elit nie „docenia” się także naszego wkładu w tzw. obalenie komunizmu, czego przykładem był spot wyprodukowany przez Komisję Europejską. Za symbol upadku poprzedniego systemu uważa się na Zachodzie zburzenie muru berlińskiego, podczas gdy my chcielibyśmy, żeby uznano za decydujące wysiłki Papieża-Polaka i „Solidarności”. Ale to nie wszystko – klęska naszej polityki historycznej to także ostentacyjna gloryfikacja na Ukrainie zbrodniczej organizacji OUN-UPA, litewskie zacieranie śladów polskości Wilna i Wileńszczyzny, i w ogóle fałszowanie przez Litwinów historii tej ziemi. Jest to tym bardziej dotkliwe, że dzieje się to w państwach, które uznaje się u nas za najbliższych sojuszników.
Pojawia się pytanie – z czego to wynika? Czy wszyscy się przeciwko nam sprzysięgli? Czy jesteśmy mało skuteczni? A może po prostu nie lubi się naszej nachalności i wyzywającego cierpiętnictwa? Na pewno przyczyn tego stanu rzeczy jest wiele. Na „odcinku” niemieckim mamy do czynienia z wielką różnicą potencjału. Weźmy chociażby tak ważny instrument jakim jest dzisiaj kino – Niemcy produkują od kilku lat całą masę filmów, w których naród niemiecki przedstawiony jest jako ofiara wojny. To nieprawda, że nie mówi się w nich o odpowiedzialności Hitlera i NSDAP, ale twórcy tych filmów dokonują istotnego, bardzo jasno zarysowanego rozgraniczenia – naród i partia hitlerowska. Naród cierpi, walczy, ginie, ratuje co może, a partia tenże naród lekceważy, wykorzystuje, oszukuje i często zabija. Filmy te, znakomicie zrobione, świetnie grane przez aktorów i kręcone z wielkim rozmachem – odgrywają ogromną rolę w kształtowaniu współczesnej opinii niemieckiej na wojnę. Nie tylko zresztą opinii niemieckiej, bo takie filmy jak „Upadek” czy „Drezno” dotarły do masowego odbiorcy na całym świecie. Ba, nawet Hollywood kręci już filmy o „dzielnych Niemcach” (vide: „Walkiria”). My na tym tle nie istniejemy – filmy z okresu PRL uznaje się obecnie za „niesłuszne”, a nowych się zwyczajnie nie kręci, a jeśli już, to dotyczą prawie wyłącznie naszych rozrachunków z Rosją.
W tej rozgrywce popełniamy zresztą i inny kardynalny błąd. W swoim antyrosyjskim zacietrzewieniu robimy wiele, by ułatwić Niemcom realizację ich zamiarów. Tak więc, zamiast hucznie obchodzić i przypominać zajęcie Ziem Zachodnich przez Wojsko Polskie w roku 1945, czy zdobycie Berlina, świętować z byłymi sojusznikami, w tym z Rosją, Dzień Zwycięstwa – rzucamy co roku gromy na „bolszewickie hordy” mordujące niewinną niemiecką ludność, gwałcące kobiety i rabujące dobytek. Ustawiamy się na pozycjach „obrońców Europy przed bolszewicką nawałą”, tak jak chciał tego Joseph Goebbels pod koniec wojny. Czynią to notorycznie głównie partyjne ogniwa PiS na Ziemiach Zachodnich, dlatego święte oburzenie kierownictwa tej partii po oświadczeniu CDU/CSU nie jest do końca wiarygodne. PiS – i nie tylko – wpada w pułapkę niekonsekwencji i ignorancji. Dopiero kiedy dopiekła nam Erika Steinbach, min. Radosław Sikorski przypomniał sobie, że w 1945 roku ona i tysiące innych Niemców „uciekała przed nacierającą Armią Czerwoną i Wojskiem Polskim”. Rzadko słyszy się takie słowa z ust polskiego polityka.
Ale to nie koniec naszych kardynalnych błędów – w dyskursie na temat powojennych wysiedleń Niemców prawie zawsze tuzy naszego dziennikarstwa i politycy mówią mniej więcej tak: „my nie mamy z tym nic wspólnego, to była decyzja mocarstw, Stalina, ale nie nasza”. Trudno o większą bzdurę i prezent dla Niemców. Postulat przesiedlenia ludności niemieckiej z terytoriów przyznanych Polsce był zapisany w programach prawie wszystkich partii politycznych, na czele z PSL, Stronnictwem Narodowym, czy Stronnictwem Pracy. Nie można więc udawać, że my nie mamy z tym nic wspólnego. Owszem, mamy, bo wysiedlenie Niemców po 1945 to był polski postulat polityczny, usankcjonowany przez zwycięskie mocarstwa.
Wreszcie nachalne żądanie uznania naszych „zasług” w obaleniu muru berlińskiego. Po pierwsze, z punktu widzenia polskich interesów – nie ma czym się chwalić. Jak mawiał jeden z polityków francuskich – tak lubił Niemców, że życzył im, żeby jak najdłużej istniały dwa państwa niemieckie. My tymczasem przedstawić się chcemy jako główni „zjednoczyciele Niemiec”, co pewnie budzić musi nad Renem uśmiech politowania. No bo po pierwsze, jest to nieprawda, gdyż decydujące było w tej sprawie stanowisko Gorbaczowa i Waszyngtonu, a po drugie dziwić musi każdego normalnego chwalenie się czymś, co nie było zgodne z polskim interesem (inna kwestia, czy było to nieuchronne, czy nie). Jak można z jednej strony wmawiać Niemcom, że to dzięki nam się zjednoczyli, a z drugiej lać krokodyle łzy z powodu tego, że z tego zjednoczenia pełnymi garściami korzystają.
Nie oszukujmy się – jesteśmy w tej rozgrywce bardzo osamotnieni. Otworzyliśmy sobie dwa fronty historycznej walki – z Niemcami i z Rosją. Taka walka na dwa fronty nie ma szans powodzenia, jest wyrazem neurozy i tromtadracji. W dodatku wyhodowaliśmy jeszcze na własnej piersi banderowską hydrę, udając, że nic złego się nie dzieje. My w tej grze zwyczajnie nie mamy sojuszników, nikt nas nie chce bronić, bo mamy opinię pieniaczy wykorzystujących historię do bieżącej gry politycznej, opinię megalomanów, którzy uznają Polskę za pępek świata, a własne dzieje za coś zasługującego na wyjątkowe uznanie przez cały świat. Tego zwyczajnie na świecie się nie lubi.
Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża poglądy autora.
Artykuł ukazał się pierwotnie na łamach blogu Jana Engelgarda. Przedruk za zgodą autora.