Maciej Konarski: Tracimy okazję by siedzieć cicho
Słowa prezydenta Chiraca, który popierającym interwencję w Iraku narodom środkowej Europy zasugerował, że straciły okazję by siedzieć cicho pamięta chyba każdy kto choć trochę interesuje się polityką. Ta oburzająca wypowiedź, będąca w pewnym sensie kwintesencją podejścia Francuzów do „Nowej Europy” w dużym stopniu wpłynęła na pogorszenie stosunków polsko-francuskich i osłabienia profrancuskich sympatii w Polsce. Dziś po odrzuceniu przez Francję Traktatu Konstytucyjnego mógłbym złośliwie powiedzieć, że to Chirac ogłaszając referendum zmarnował okazję by jego wyborcy „siedzieli cicho”. Nie jest jednak moim zamiarem prezentowanie złośliwej satysfakcji. Wprost przeciwnie – uważam, że słowa Chiraca odnośnie Polski - obraźliwe i niesprawiedliwe w lutym 2003, nabierają w dniu dzisiejszym głębokiej trafności. Choć zapewne nie w tym sensie w jakim wyobraża to sobie francuski prezydent i polscy miłośnicy „Twardego jądra UE”.
O dłuższego czasu zauważam wśród niektórych polskich publicystów i polityków tendencję by krytykować niemal każde bardziej śmiałe i niezależne polskie posunięcia na arenie międzynarodowej. Niewielu co prawda poparło bez zastrzeżeń słowa, że w styczniu 2003 r. „straciliśmy okazję by siedzieć cicho” (choć i takie kwiatki się zdarzały), lecz czytałem już wiele artykułów w tym duchu. Obrona postanowień z Nicei, zaangażowanie w Iraku, propozycje sprzeciwu wobec kłamliwej i neoimperialnej postawy Władimira Putina, twardy sprzeciw wobec żądań niemieckich ziomkostw – to wszystko budziło zaciekły sprzeciw zwolenników „umiaru i kompromisu”, którzy uprzedzając samych zainteresowanych byli gotowi nam udowadniać raz po raz, że jako „mało znaczący peryferyjny kraj średniej wielkości” powinniśmy zachowywać się o wiele bardzie ugodowo i nie drażnić wielkich tego świata. Słowem „niech na całym świecie wojna, byle polska wieś zaciszna, byle polska wieś spokojna”. Nic to, że słabych nikt nie szanuje, nic to, że prowadząc oportunistyczną i ugrzecznioną politykę zagraniczna na zawsze pozostalibyśmy owym „mało znaczącym peryferyjnym krajem średniej wielkości”. Cóż, narodowe kompleksy można leczyć na różne sposoby – niektórzy czynią to węsząc wszędzie niemiecko-masońskie spiski przeciw rzekomemu nowemu narodowi wybranemu jakim są Polacy. Inni spieszą się z kolei by jak najszybciej wdziać kostium „Europejczyka”, poczuć się częścią wielkiego świata i zasłużyć na pochwały unijnych elit.
Obecnie jednak co rusz można wyczytać, że w obecnym europejskim kryzysie Polska powinna jak przejąć inicjatywę i ratować unijną konstytucję przeprowadzając jak najszybciej referendum w tej sprawie. Wróży się nam nawet awans do napędzającego UE niemiecko-francuskiego tandemu jeżeli tylko pomożemy uratować Traktat Konstytucyjny. Aż dziw bierze, że ludzie którzy jeszcze niedawno byli skłonni zgodzić się z Chirakiem, że zapominamy o swoim miejscu w szeregu teraz promują taką „ekspansywną” politykę.
Osobiście nie widzę najmniejszego powodu dlaczego Polska miałaby wziąć na siebie ciężar ratowania „Eurokonstytucji”. Jest dokumentem niechlujnym, niezrozumiałym dla przeciętnego człowieka i co najważniejsze pod wieloma względami niekorzystnym dla naszego kraju. Pisano ją de facto pod dyktando dwóch dominujących w zachodniej Europie sił – francusko-niemieckiego tandemu i ogólnoeuropejskiej laickiej lewicy. Jeśli nie warto było umierać za Niceę to tym bardziej nie warto nawet podejmować walki o „Eurokonstytucję”. Francuzi, Holendrzy i w pewnym sensie Brytyjczycy sami zrobili za nas brudną robotę. Polska, która rzeczywiście nie potrafi się czasem uwolnić od syndromu „Chrystusa narodów” ma tym razem niepowtarzalną okazję by się nie wychylać. Cokolwiek bowiem zrobimy będzie niekorzystne. Przyjmując traktat w referendum sami sobie nałożymy smycz, przyjmując wadliwe i niekorzystne dla naszego kraju rozwiązania. Odrzucając traktat (co jest możliwe choć sondaże jak na razie na to nie wskazują), bardzo łatwo natomiast damy na siebie zrzucić odpowiedzialność za jego klęskę. Francuzi i Holendrzy bardzo chętnie pozbędą się tego brzemienia, a niesforna Polska byłaby tu doskonałym kozłem ofiarnym. Za mrzonki należy też moim zdaniem uznać sugestię, że dzięki szybkiemu i wygranemu referendum awansowalibyśmy do „twardego jadra UE”. Silniejsza od nas Hiszpania jest dziś dla Berlina i Paryża chłopcem na posyłki mimo dość spektakularnego pokajania się przez nowego premiera Jose Luisa Zapatero za „błędy i wypaczenia” poprzedniej prawicowej ekipy. Puenta jest więc taka, że czas sam rozwiąże za nas problem Traktatu Konstytucyjnego. Nie jest to dla nas gra warta świeczki. Nie musimy zresztą otwarcie rezygnować z referendum - wprost przeciwnie. Wystarczy przełożyć go w czasie na tyle by "Eurokonstytucja" zdążyła do tego czasu umrzeć śmiercią naturalną.
Skąd więc takie parcie na jak najszybsze przeprowadzenie referendum w Polsce ? odpowiedź jest bardzo prosta – chyląca się ku upadkowi postkomunistyczna lewica czuje się w sprawach europejskich o wiele bardziej pewnie niż w takich kwestiach jak korupcja, bezrobocie czy rozliczenie PRL. Połączenie referendum z jesiennymi wyborami dałoby szansę na uratowanie kilku procent głosów. Czy dla partykularnych interesów jednej formacji warto jednak narażać międzynarodową pozycję Polski ? Każdy musi sobie sam odpowiedzieć na to pytanie.