Guy Sorman: Imperium Kłamstw
- Guy Sorman
XXI wiek nie będzie należał do Chin
Ostatnimi czasy prasa zachodnia pełna jest artykułów o rodzącej się potędze Chin, niektórzy nawet zapowiadają albo ostrzegają, że to właśnie do Chin należy przyszłość. Ufni w możliwości chińskiej gospodarki, która rozwija się szybko, zachodni politycy i biznesmani tłumnie przybywają do Pekinu. Inwestycje napływają strumieniami. Ukoronowaniem nowej pozycji Chin będzie Olimpiada w 2008 roku.
Ale sukces Chin jest, przynajmniej częściowo, złudzeniem. Prawdą jest, że 200 milionów obywateli ChRL mają szczęście: pracują na potrzeby rozwijającego się rynku światowego i cieszą się standardami życia klasy średniej.
Jednak pozostały miliard Chińczyków to najbiedniejsi i najbardziej wyzyskiwani ludzie na świecie, którzy nie mają zapewnionych podstawowych praw czy usług publicznych. Rośnie niezadowolenie, zwłaszcza na wsi gdzie często dochodzi do brutalnych konfrontacji z władzami partii komunistycznej. Chiński „cud” rozkłada się od środka.
Główne zmartwienie partii to nie poprawa warunków życia sponiewieranych; dużo bardziej niż rozwoju społecznego partia pragnie władzy. Nawet jeśli władze chińskie próbują „uwieść” Zachód, to nie szczędzą wysiłków, aby tłumić wolność – media działają pod przytłaczającą kontrolą cenzury, a jakikolwiek polityczny sprzeciw kończy się ekspulsją lub więzieniem.
Tendencje Zachodu do błędnego rozumienia Chin można znaleźć już w XVII wieku; wtedy to francuscy i włoscy jezuici podrózujący do Chin stworzyli stereotypy, którymi nafaszerowane są nasze umysły do dziś. Dowiedzieliśmy się wtedy – a może wydawało nam się, że się dowiedzieliśmy – że Chińczycy są zupełnie inni niż my.
Nie mają religii i zupełnie obce jest dla nich pojęcie wolności; naturalne więc wydają się ich skłonności do oświeconego despotyzmu. Takie błedne koncepcje miały związek z okresem w jakim powstawały: Wolter śpiewał hymny pochwalne na temat Mandarynów, pragnąc aby podobne elity rządziły Europą; lewicowi intelektualiści w latach 60-tych i 70-tych wielbili heroizm Mao Zedong’a, a dzisiejsze elity gospodarcze radośnie powtarzają za komunistyczną propagandą, że demokracja i wolność słowa nie idą w parze z chińskim etosem.
Ale przy odrobinie cierpliwości i dobrej woli można doświadczyć prawdziwych Chin. Od 1967 roku odwiedzam ten kraj regularnie, a cały 2005 i część 2006 spędziłem podróżując po kipiących życiem miastach i odległych zakamarkach gdzie dociera niewielu cudzoziemców. Nie twierdzę, że całkowicie znam Chiny – to niemożliwe. Pragnę tylko rejestrować wypowiedzi i spostrzeżenia kilku wyjątkowych Chińczyków, którzy przeważnie cierpią w milczeniu, podnosząc, kiedy tylko mogą, postulat budowy wolnego państwa – „normalnego państwa”.
Zanim nastąpiły totalitarne rządy Mao Ze-dong’a i jego bezpośrednich następców, nigdy w historii żaden naród nie był poddany tak ogromnemu nadzorowi. Chińczycy musieli nie tylko mówić podobnie, ale także myśleć jednakowo. Partia Komunistyczna kontrolowała każdą sferę życia prywatnego. W latach 60-tych starała się poddać setki miliony Chinczyków „narkozie”zmuszając ich do wielokrotnego bezmyślnego powtarzania tzw. sloganu dnia; przynajmniej jedna ze „złotych myśli” Mao musiała znaleźć się w rozmowie prywatnej. Dozwolonymi lekturami było tylko kilka podrzędnych książek, a osiem oper rewolucyjnych miało dostarczać rozrywkę. Umieszczone wszędzie gdzie tylko się dało – na placach, stacjach kolejowych, w fabrykach i biurach – głośniki nadawały od świtu do zmierzchu krzykliwą muzykę przez co rozmowa i myślenie stawały się niemożliwe. Państwo uwięziło i wymordowało niezliczoną liczbę swoich obywateli.
Oczywiście nastąpiły zmiany, i to na lepsze. Chiny nie są już państwem totalitarnym. Jednak 60 milionowa Partia Komunistyczna, może bardziej „subtelna”, jest nadal okrutna i wszechobecna. Kiedy spotkałem Ding Zilin w kawiarni „Złoty Karp” musiałem usiąść bardzo blisko, aby słyszeć co mówi; w Pekinie, prywatność jest tylko możliwa w takich miejscach. Ding Zilin uważała, że kawiarniany gwar i okrzyki krzątających się wokół kelnerek nie pozwolą agentom bezpieczeństwa, śleczącym każdy jej ruch, nagrać jej zwierzeń.
Zorganizowanie mojego spotkania ze skromną i wątłą 75 –letnią Ding Zilin, uznaną przez partię za wroga Chin (etykietka, którą partia przypina każdemu kto sprzeciwia się reżimowi), zajęło kilka miesięcy i wymagało pomocy wielu pośredników. Do 3-go czerwca 1989 Dai Zilin była jednym z wielu konformistycznie nastawionych profesorów na Uniwersytecie w Pekinie. Pamiętnej nocy 3 czerwca policja naszła jej dom zostawiając na podłodze przeszyte kulami ciało jej 17-letniego syna, Jiang’a Jielan.
Z ciekawości chłopak poszedł na Plac Niebiańskiego Spokoju, aby obserwować protestujących, którzy zabiegali o dialog z władzami. Świat wie jak Deng Xiaoping zareagował: rozkazał masakrę; pochłoneła ona życie 3000 osób, które w większości dopiero co przekroczyły próg dorosłości. Ding Zilin była jednym z niewielu rodziców, którzy odzyskali ciała swoich dzieci zabitych na Placu. Większość młodych zagineła bez śladu, a ich rodzice nigdy nie dowiedzieli się czy zgineli czy nie.
Tuż po masakrze, Ding Zilin i jej mąż (także profesor) przygotowali listę ofiar, chcąc w ten sposób upamiętnić zmarłych i zaginionych, a także pomóc rodzicom pogodzić się ze stratą. Wkrótce stracili pracę. Za każdym razem gdy Ding Zilin próbowała skontakotwać się z rodzinami ofiar, agenci bezpieczeństwa nękali ją i rodziny zabitych żadając, aby nigdy nie mówili o wydarzeniach 3 czerwca. Niektóre z rodzin tylko za stwierdzenie, że dziecko zagineło na Placu Niebiańskiego Spokoju zostały pozbawione podstawowych środków do życia. To dla nich Ding Zilin próbowała zebrać pieniądze wśród Chińczyków mieszkających zagranicą. Partia oskarżyła ją o przemyt i wsadziła za kratki.
W chwili obecnej zwolniona z więzienia Ding Zilin znajduje się pod nadzorem sądowym. Gdy próbuje się z nią skontaktować ktoś przybywający z zagranicy, to rządowe zbiry nie pozwalają jej wyjść z domu nawet przez kilka dni. Ale Ding Zilin nie poddaje się i walczy; stojąc na czele stowarzyszenia rodzin ofiar Tiananmen zdołała zebrać imiona i nazwiska 600 osób, które uważane są zmarłe i opublikować je ze zdjęciami (w przypadkach gdy były one dostępne) w Hong Kongu jako niepełny zapis okrucieństw i kłamstw stosowanych przez reżim w Chinach.
Mimo, że mineło już 18 lat, masakra na Placu Niebianskiego Spokoju jest nadal tabu w Chinach, o czym przekonał się Mao Yushi. W 2004 roku, ten poważany na świecie ekonomista wysłał petycje do rządu chińskiego podpisaną przez 100 intelektualistów. W petycji proszono (ton petycji był bardzo uprzejmy) o przeprosiny za wydarzenia na placu Tiananmen, co pomogłoby pogrzebać tragiczną przeszłość. Mao Yushi także stracił pracę na uniwersytecie, a z czasem zastosowano areszt domowy. Spotkałem go w jego domu pewnego deszczowego dnia; woda z podziurawionego dachu kapała do plastikowych misek – odmowa współpracy z partią miała swoje materialne konsekwecje. „Zapomniałem, że obecne władze nie różnią się od tych w 1989: oni się nie przyznają do błedów”, powiedział mi Mao.
Partia komunistyczna wykazuje nie mniej obłudy jeśli chodzi o AIDS. Najgorzej sytuacjia wygląda w prowincji Henan, gdzie duża liczba biednich chłopów zaraziła się AIDS w latach 90-tych; sprzedawali oni osocze krwi (handel kontrolowany przez członków partii); krew (już bez osocza) różnych dawców była mieszana, a następnie bez wykonania testu HIV dokonanywano reinfuzji – co jest najlepszym przepisem na masowe zakażenie. Setki tysięcy zakażonych AIDS w prowincji Henan umiera w wioskach bez jakiejkowiek opieki. Początkowo rząd zaprzeczał wszystkiemu i wstrzymał dostęp do rejonów dotkniętych AIDS (tak samo postąpiono w przypadku SARS)
Policja strzegła wstępu do zakażonych wiosek, a na nowej mapie prowincji Henan tych wiosek już po prostu nie było; tak jakby rozpłyneły się w powietrzu. Dopiero gdy sprawa dotarła do międzynarodowych mediów, partia zakazała handlu krwią i w końcu w 2000 roku przyznała, że istnieje problem AIDS w Chinach.
Nadal, pomimo licznych deklaracji pomocy, rząd jest bardziej przeszkodą. I tak na przykład kiedy Bill Clinton odwiedził Henan w 2005 roku i rozprowadzał lekarstwa przeciw AIDS ufundowane przez jego fundacje, partia uniemożliwiła mu odwiedzenie wiosek najbardziej dotknietych chorobą. Zamiast tego w stolicy Henan, Zengzhou, Clinton spotkał się z kilkoma sierotami zarażonymi AIDS i pozował do zdjęć; była to misternie przygotowana farsa: „Chiny z pomocą państw zachodnich stawiają czoła AIDS!” Świat zobaczył uśmiechniętego Clintona, ale nie tragedie prowincji Henan.
Gdyby Hu Jia był tylko przewodnikiem, wygladałoby to dużo gorzej. Hu Jia ma 30 lat, ale różne formy działalności wywrotowej odbiły się na jego kościstych barkach i zdrowiu. Ten demokrata, praktykujący buddysta jest wiernym naśladowcą Dalaj Lamy i zwolennikiem niepodległości Tybetu. W 2004 roku rzucił studia medyczne, aby móc opiekować się chorymi w prowincji Henan. Przywiózł im zebrane w Pekinie ubrania, troche pieniedzy i żywność.
Kilka miesięcy po wizycie Clintona, towarzyszyłem Hu Jia w wyprawie do jednej z tych wiosek, ktorych Clinton nie mógł odwiedzić - Nandawu (3500 mieszkańców). Policyjny punkt kontroli strzegł wstępu, ale cudzoziemcy mogli się z łatwością przedostać ukrywając się pod brezentem na przyczepie dołączonej do traktora. Kiedy już udało mi się dotrzeć do wioski, ze strony policji nie groziło mi żadne niebezpieczeńtwo: za bardzo obawiali się AIDS, aby zapuścić się w te rejony. Nigdy nie zapomnę tego co zobaczyłem w Nandawu. Chorobą dotknęła przynajmniej 80% rodzin; w każdym domu, w każdej chałupie do jakiej weszliśmy leżał umierjący kaleka. Większość cierpiących nie miała żadnych lekarstw. Jedna z kobiet próbowała podłaczyć swojego męża do kroplówki. Przykuty do łóżka od dwóch lat, miał całe ciało pokryte ranami. Kobieta nie bardzo sobie radziła i zraniła męża. Co jest w butelce? Nie wiedziała. Na etykietce napisane było glukoza. Dlaczego to robiła? „Widziałam w szpitalu i w telewizji, że chorym podłącza się kroplówkę”
Wkrótce, tylko sieroty ostaną się w Nandawu. Żadna szkoła ich nie przyjmie – nauczyciele nie zgadzają sie na obecnośc tych dzieci. Organizacja charytatywna prowadzona przez młodego demokratę z Pekinu, Li Dan’a, próbowała założyć szkołę dla sierot chorych na AIDS, ale władze ją zamknęły. „Te sieroty dotkliwie przypominają o tym, co partia chciałaby wymazać z pamięci ludzi”, powiedział Li Dan.
Tak długo jak mój przewodnik Hu Jia pracował sam pomagając chorym, partia nie ingerowała. Jednak Hu zaczął rozprowadzać ulotki, rozwieszać plakaty i zadawać niewygodne pytania władzom prowincji Henan. A nawet gorzej, zachęcał chorych i ich rodziny, aby się zorganizowali. Partia może czasami tolerować odizolowane przypadki sprzeciwu, ale gdy w grę wchodzą „nieautoryzowane” stowarzyszenia, należy to zmiażdzyć. Kilka miesięcy temu Hu Jia znalazł się w areszcie domowym w Pekinie. Tylko dzięki swojej żonie może się porozumiewać ze światem zewnętrznym. Gdy próbuje umieścić wiadomość w Internecie, oprogramowanie Wydziału Propagandy natychmiast ją usuwa.
Do tej pory młody pisarz z Pekinu, Yu Jie, znany z dość liberalnych poglądów, nie podzilił jeszcze losu Hu Jia; jedyne co go spotkało to przesłuchania. I to pomimo opublikowania w wychodzącym w Hong Kongu magazynie artykułów o prawdziwym obliczu Mao Zedong’a; mordercze rządy Mao to następny temat tabu w Chinach: „Niewiarygodne, że Igrzyska Olimpijskie, jeden z wyznaczników cywilizacji, odbędą się w Pekinie, w którego centrum leżą zwłoki mordercy” (mauzoleum Mao nadal znajduje się na głównym placu w Pekinie). Słowa Yu rozeszły się jak ogień po całych Chinach dzięki Internetowi.
Yu Jie, okularnik o niewinnym, dziecięcym wyglądzie, zupełnie nie przypomina osoby, która mógłaby stanowić zagrożenie dla partii: jest chodzącym swoimi ścieżkami intelektualistą, nie zrzeszonym w żadnej organizacji. Do tej pory partia okazała mu swoją „łaskawość”, tolerując jego działalność; prawdopodobnie ze względu na związki Yu z amerykańskimi organizacjami chrześcijańskimi; Yu Jie i jego piękna żona należą do grupy nowo-nawróconych ewangelistów; około 40 milionów z nich zbiera się w domach (pełnią one fukcje kościołów) na modlitwach, spotkaniach biblijnych; są dysktretnie wspierani przez kościoły w Stanach i nieskrępowani kontrolą rządu. Władzom chinskim w niesmak byłyby protesty amerykańskich chrześcijan, które mogłyby zepsuć wizerunek Chin w trakcie Igrzysk w w 2008 roku. Tak więc na razie władze trzymają ręce z dala od Yu Jie. On sam zdaje sobie z tego sprawę: „Do czasu olimpiady jestem bezpieczny. Ale po, kto wie?”
Poza Pekinem partia, pamietając o chińskich dynastiach obalonych przez mistyczne rewolty, bezwzględnie represjonuje wszelkie nieusankcjonowane ruchy religijne. Władze zdziesiątkowały ruch Falun Gong, buddyjską sektę, której przywódca mieszka na wygnaniu w USA. Członkowie Falun Gong w ChRL gniją w więzieniach i ośrodkach reedukacji.
Dzisiejsi dysydenci nie wydają się stwarzać wielkiego zagrożenia dla partii: nikt z nich nie głosi haseł obalenia rządu. Nie można ich porównywać z chińskimi dysydentami na uchodźstwie np. z Wuer Kaixi (jeden z przywódców rewolty na Placy Niebiańskiego Spokoju) czy z Wei Jinshengiem’iem (bohater akcji Ściana Demokracji w 1979 roku). Dlaczego więc władze marnują czas i wysiłek na ich inwigilowanie. Otóż partia komunistyczna zdaje sobi sprawę, że działalność dysydentów, jakkolwiek ograniczona i wydawałoby się niegroźna, jest oznaką ze wśród społeczeństwa chińskiego żywe jest pragnienie wolności i prawdy – pragnienie, które może stanowić zagrożenie dla przyszłości partii.
Przyglądając się róźnym formą politycznych protestów często nie zwraca się uwagę na „ruch oporu” jaki wytworzył się w kulturze masowej. To tu coraz głebiej uwydatnia się rosnące napięcie pomiędzy ideologią partii komunistycznej a odczuciami społeczeństwa. Kultury zachodnie, japońska i płd. koreańska cieszą się ogromnym zainteresowanim w całych Chinach; ta fascynacja może zachwiać porządek ustanowiony przez partię. W Chinach jest 123 milionów użytkowników Internetu z czego 30 milionów to blogerzy. Zmagania młodych Internautówi z cenzorami, aby wejść na zagraniczne strony internetowe przypominają zabawę w kotka i myszkę; tu trzeba jednak zaznaczyć, że to co „napędza” młodzież do potyczek z cenzurą to nie cele polityczne, ale chęć popisania się i odniesionego sukcesu.
Jak każdy, Chińczycy uwielbiają oglądać telewizję i to pomimo wszechobecnej w niej cenzury i propagandy. Jednym z ulubionych programów jest tutejsza wersja amerykańskiego hitu „American Idol”; w Chinach nosi on nazwę „Super Dziewczyna” i jest produkowany przez firmę prywatną. W 2005 roku zwyciężczynią konkursu była panna Li, 20-latka nosząca punkową fryzurę, sportowe dzinsy, czarną podkoszulkę – modę zainspirowaną przez grupy muzyczne z Korei Płd. Li wygrała otrzymawszy 4 milionów głósów przesłanych SMS-ami. Ponad 400 milionów (więcej niż ludność USA) widzów oglądało finał programu.
Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, ale tu chodzi o Chiny; zaskoczona Partia Komunistyczna poddała ostrej krytyce pannę Li za śpiewanie po angielsku i hiszpańsku, a nie po chińsku i za strój, który nie pasował do oficjalnego stylu prezentowanego w telewizji publicznej. Felietonista „China Daily”, organu prasowego KPChL zinterpretował zwycięstwo panny Li jako bunt przeciwko istniejacemu porządkowi i dalej wnioskował, że „panna Li została wybrana, ale był to zły wybór dokonany przez obywateli. Oto do czego dochodzi gdy masy nie są gotowe na przyjęcie demokrację.”
Bunty rolników są inną forma demonstracji pragnienia wolności – pragnienia, który szczególnie martwi władze. Chińska wieś to zupełnie odmienny świat, ogromny i tajemniczy nawet dla chińskich mieszczuchów, którzy przybywają tu tylko, aby odwiedzić groby swoich przodków. Podróż do wioski przypomina podróż w czasie: przed naszymi oczami wyłaniają się stare Chiny, nowoczesność znika. Pojawia się problem komunikacji: mieszkańcy wsi mówią tylko w lokalnych dialektach i zupełnie nie znają języka państwowego (języka mandaryńskiego), mimo że telewizja stara się niwelować wszelkie róźnice kulturowe i językowe stwarzając obraz jednolitego narodu.
Odwiedziłem wiele chińskich wiosek i wszędzie spotykałem chłopów, którzy odczuwają bezradność i złość gdy mają do czynienia z komunistycznymi władzami. Kiedy pod koniec 2006 przybyłem do jednej z wiosek w centrum prowincji Shaanxi (po 40 godzinnej podróży z Pekinu pociągiem i traktorem) nie zlalazłem żadnych śladów rewolty, która wydarzyła się miesiąc wcześniej. Wtedy to reporterzy z Hong Kongu otrzymawszy wiadomość SMS przybyli na miejsce wydarzeń i zarejstowali brutalne starcie policji z mieszkańcami wsi; byli ranni a nawet zabici, których ciała policja szybko i dyskretnie usuneła. Gdy przyjechałem do wioski otrzymałem zakwaterownie w domu „milczącej wdowy” , która żywiła mnie orzechami włoskimi – idealnymi, jak twierdziła, dla parających się pracą umysłową; ziarno orzecha włoskiego wygląda jak mózg; tradycyjna medycyna chińska często opiera się na takich aproksymacjach form.
Starałem się zdobyć jakieś informacje na temat przyczyn buntu; więcej wyjawiły mi dzieci niż dorośli. We wsi była zniszczona szkoła, bez ogrzewania, kredy i nauczyciela. Szkolnictwo jest przymusowe i bezpłatne w Chinach, ale sekretarz partyjny, miejscowy bozna, kazał rodzicom płacić za ogrzewanie i kredę. Po jakimś czasie z miasta przybył nauczyciel, który stwierdził, że pensja jest niewspółmierna do jego kwalifikacji i zażądał od rodziców podwyżki. Połowa rodziców, ci zamoźniejsi, zgodzili się; biedniejsi rodzice odmówili; doszło do bijatyki pomiędzy obiema grupami, a nauczyciel uciekł; sekretarz Partii próbował interweniować; zlinczowano go, a siedzibę partii splądrowano. Wtedy do akcji wkroczyła policja; użyto pałek i broni palnej. Szkołę ponownie otwarto, a nauczyciela zastąpił jeden zmieszkańców wsi, który potrafi czytać i pisać, ale „nic poza tym” jak sam przyznał.
Według danych rządowych rocznie dochodzi w Chinach do 60 tysięcy nielegalnych, „masowych wystąpień”; bez wątpienia jest to liczba zaniżona i według ekspertów przekracza 150 tys. I ciągle wzrasta.
Wystąpienia są sporadyczne i niezaplanowane. Są wyrazem rozpaczy rolników wobec wizji ponurej przyszłości jaka czeka ich i ich dzieci. Być może rozwiązaniem jest emigracja do miast, ale tu znalezienie stałej pracy nie jest łatwe. Potrzeba różnego rodzaju pozwoleń, a jedynym sposobem na ich zdobycie jest przekupienie urzędników. Los rolników-migrantów (jest ich w Chinach w tej chwili 200 mln) to ciągłe przemieszczanie się z jednego miejsca pracy na drugie, aby tylko zarabić parę groszy- jeśli wogóle dostanie się zapłatę. Migranci z reguły nie otrzymują pozwolenia na przeprowadzkę z rodziną, a nawet gdyby je otrzymali to uzyskanie kwaterunku czy załatwienie szkoły dla dzieci byłoby niemożliwe. Los mieszkańców Chin zależy od tego gdzie się urodzili. Urodzony w Szanghaju jest „arystokratą”, ma prawo do zakwaterowani i szkoły w Szanghaju. Urodzony na wsi może tylko chodzic do szkoły wiejskiej; no chyba, że zostanie przyjęty na uniwersytet, co wśród mieszkańców wsi zdarza się sporadycznie.
Moja „milcząca” gospodyni, z czasem zaczeła mówić więcej. Jej mąż wyjechał rok temu ma wschód w poszukiwaniu pracy. Nigdy nie wrócił. Zaginął. Chciałaby wiedzieć co się z nim stało, ale kogo zapytać? Mieszkańcy wsi nie mają nikogo do kogo mogliby się zwrócić o pomoc – z pewnością nie do sekretrza partii. „On z nami nie rozmawia”, powiedziała, „Pochodzi z miasta. Nie mówi naszym dialektem i gardzi nami”.
Brak sprzętu medycznego to inny powód częstych narzekań rolników. Podróż do najbliższego szpitala rejonowego trwa 5 godzin, a opłata przy rejestracji wynosi 600 yuanów (ok. 218 PLN), co jest niebotyczną sumą dla rolnika, a do tego dochodzą jeszcze opłata dla lekarza i za lekarstwa. „Kiedy jesteśmy chorzy, nie zawracamy sobie głowy leczeniem” mówi moja gospodyni. „Ale chcielibyśmy przynieść ulgę w cierpieniu osobom straszym”.
Nienawiść mieszkańców wsi skierowana jest jednak nie tyle wobec miejscowego sekretarza partii, co wobec urzędników odpowiedzialnych za planowanie rodziny. Aby wprowadzać założenia polityki „jednego dziecka w rodzinie” (w niektórych prowincjach można mieć dwoje jeśli pierwszym dzieckiem jest dziewczynka), urzędnicy bacznie kontrolują kobiety w ciąży, często dopuszczając się przemocy. W 2005 roku grupa odpowiedzialna za politykę planowania rodziny celem swoich działań objeła miasto Linyi i okolice (prowincja Shandong). Liczba ludności w tym rejonie znacznie przekroczyła parytyjne wyznaczniki. Grupa porwała 17 tys kobiet; na tych, które były w ciąży dokonano aborcji – w niektórych przypadkach zanurzając 7-mio lub 8-mio miesięczny płód we wrzącej wodzie. Pozostałe kobiety poddano sterylizacji. Mężczyżni, którzy nie chcieli wyjawić miejsca kryjówki swoich żon i córek byli torturowani.
Ten koszmarny epizod, do którego Pekin się przyznał, nie byłby zauważony gdyby nie kolejna wiadomość wysłana do dziennikarza z Hong Kongu; w końcu historię opisała także prasa amerykańska. Człowiek, który wyjawił to, co się stało w Linyi – co jest aktem heroizmu - to młody, niewidomy rolnik: Chen Guangcheng – samouk, zwany „bosym prawnikiem”. Spotkałem się z nim niedaleko Linyi, gdzie jescze niedawno był więziony przez partię. Chen powiedział, że prawo dotyczące planowania rodziny zabrania stosowania przymusu (co jednak jest nagminne); tak więc to co wydarzyło się w Linyi było złamaniem prawa ustanowionego przez władze. Mówiąc o nadużyciach Chen używał tylko argumentów prawnych. W zamian za powoływanie się na istniejące prawo, Chen został skazany na 51 miesięcy więzienia za podżeganie do dezorganizowania ruchu drogowego w Linyi. Proces sądowy i zarzuty były czystą kpiną z prawa.
Drakońska „polityka jednego dziecka” zastopowała wzrost ludności w Chinach, choć nie do tego stopnia jak wskazują oficjalne statystyki; preferowanie chłopców sprawiło, że aborcja stała się powszechna i naruszona została na niebywała skalę równowaga płci – na 100 dziewczynek rodzi się 120 chłopców. Ta róźnica może w przyszłości doprowadzić do konfliktów wśród młodzieży: chłopcy bedą konkurować o względy ograniczonej liczby dziewcząt. Wprowadzona siłą polityka kontroli urodzeń przeniesie wzrost starszej populacji. Kto będzie opiekował się bezdzietnymi, starszymi ludźmi? Biedny kraj, jakim są Chiny, nie jest zupełnie przygotowany na nadchodzący kryzys.
Czy gospodarczy rozwój Chin, przez niektórych określany jako „cud”, będzie w stanie zatrzymać falę niezadowolenia jaka przetacza się przez kraj. „Gospodarczy rozwój Chin wcale nie jest cudem, ale katastrofą”, stwierdza poddany aresztowi domowemu ekonomista, Mao Yushi, zwolennik wolnego rynku. Czyż nie cieszy się ze spektakularnego 10% rocznego wrostu gospodarczego? Być może – gdyby miał gwarancje, że te dane są precyzyjne. Ale tak długo jak statystyki przygotowywane są przez partię komunistyczną, trudno mówić o ich prawdziwości.
Według Mao wzrost wynosi ok 8%. Jest to korzystny wskaźnik, ale jak zwróciłem mu uwagę, nie jest to więcej niż osiągneły Japonia czy Korea Płd w okresie wzlotu gospodarczego. „Tak”, odpowiada Mao, „więc trudno nazwać to cudem”. Co więcej w tych 8% nie uwzględniono ogromnego zniszczenia środowiska do jakiego doprowadził szybki rozwój Chin.
Mao Yushi zdaje sobie sprawę, że rozwój to koncentracja na rejonach wielkomiejskich i wzrost zanieczyszczenia środowiska. Ale kwestionuje niekontrolowaną brutalność rządu. Obecny wzrost nie może trwać wiecznie; przeszkodą będą zasoby naturalne: niedobór energii, surowców, wody. Chiny mogą importować energię czy surowce, ale z wodą będzie już wkrótce problem. Rząd chiński nie uważa inwestowania w oczyszczalnie za praktyczne; już teraz setki milionów Chińczyków nie mają dostepu do wody pitnej w wyniku czego wielu umiera.
„Wiele z towarów produkowanych przez Chiny jest bezwartościowych”, przypomina Mao Yushi, „zwłaszcza te produkowane przez zakłady państwowe”. Około 100 tys. tego rodzaju firm jest zarządzanych w starym maoistowskim stylu, wytwarzając masowo podrzędne produkty tylko dlatego, aby wypełniać normy wyznaczone przez partię i aby zapewnić zatrudnienie; to nie ma nic wspólnego z popytem. W większości firm państwowych nie stosuje się procedur rachunkowości więc trudno określić ich dochodowość. „W Chinach nie ma gospodarki rynkowej”, mówi Mao dosadnie.
Partia dostarcza bankom listę ludzi, którym można przydzielić pożyczki; często decydują przesłanki polityczne i osobiste, a nie ekonomiczne. W wielu przypadkach banki nie żądają spłaty. Względy polityczne, a nie prawo rynku, decydują o inwestycjach, co jest główną skazą systemu gospodarczego Chin, i przyczyniło się w jakimś stopniu, według Mao Yushi, do istnienia dużej ilości pustych budynków biurowych, rzadko eksploatowanych lotnisk, czy bezrobocia, które wynosi raczej około 20% a nie jak podaje partia 3.5%.
Bezrobocie dotyka nie tylko zubożałych migrantów (tych nie liczą rządowe dane statystyczne i dlatego oficjalne bezrobocie jest tak niskie). Dwie trzecie inżynierów w Chinach nie może znaleźć pracy odpowiadającej ich kwalifikacjom, nawet 3 lata po ukończeniu uczelni. To odzwierciedla dość prymitywny charakter rozwoju Chin - rozwoju opartego na masowym zatrudnieniu niewykwalifikowanej siły roboczej i brak rozwoju kapitału ludzkiego, tak jak to miało miejsce w Japonii, Korei Płd. i innych „tygrysach” azjatyckich w okresie dochodzenia do dobrobytu. Chyba nie jest zaskakujące, że tak wielu chińskich inżynierów wyjeżdza do Stanów i Kanady.
Czyż rozwój nie wytworzył klasy średniej, która to da bodżiec, i w końcu doprowadzi do, większej politycznej wolności? Wiele osób na zachodzie, pamietając o Korei Płd., wierzy w to. Mao Yushi nie jest tego pewny. W przypadku Chin mamy do czynienia, jak to Mao nazywa,z klasą „parweniuszy”, których siła nabywcza zależy od stopnia ich „zbliżenia” do partii a nie wykształcenia czy zdolności managerskich. Z wyjątkiem kilku autentycznych przedsiębiorców, parweniusze pracują w armii, administracji publicznej i przedsiębiorstwach państwowych oraz dla firm rzekomo prywatnych, ale w rzeczywistości należących do partii. To partia opłaca parweniuszom importowane samochodów, telefony komórkowe, rachunki w restauracjach, „usługi towarzyskie”, „podróże naukowe”, czy obfite wydatki w kasynach w Las Vegas. I to partia może pozbawić ich tych korzyści w każdej chwili.
W marcu rząd chinski ogłosił, przy fanfarach mediów zachodnich, że planuje wprowadzić regulacje dot. własności indywidualnej. Należy jednak uświadomić sobie, że z dobrodziejstw tej „reformy” będą korzystać parweniusze, ale już nie chłopi (uprawiana przez nich ziemia będzie nadal należała do państwa). Parweniusze będą mogli teraz przekazywać swoim dzieciom to, co zdobyli dzięki swoim koneksjom partyjnym – raczej trudno, aby w tej sytuacji dążyli do demokratyzacji państwa; wiązałoby się to z naruszenime ich pozycji.
Żona MaoYushi podała nam herbatę; ceremoniał picia herbaty jest dla mnie męką, bo nigdy nie nauczyłem się jak pić ten gorący napój bez połykania liści unoszących się na powierzchni. Przez okno zauważyłem policjantów maszerujących wokół obskurnego budynku, w którym mieszka 80-letni Mao i jego żona. Wpuszczono mnie bez jakichkolwiek pytań. Prawdopodobnie zrobiono mi jednak zdjęcie. Niczego nie ryzykuje; jestem przecież Francuzem, a stosunki Chin i Francji rozwijają się bardzo dobrze. To Chińczycy muszą obawiać się swojego rządu, nie cudzoziemcy. Kiedykolwiek spotykam ludzi takich jak Mao Yushi zastanawiam się czy utrudniam im życie. Mao mówi mi abym się nie martwił: odrobina uznania zagranicą może uratować dysydenta przed bardziej brutalnymi represjami.
Pekin nie jest zupełnie pozbawiony wrażliwości na krytykę płynącą z zagranicy. Komunisci desperacko potrzebują uznania prawowitości ich władzy przez zachód. Gdyby zachodni konsumenci i inwestorzy przestali być zainteresowani Chinami, gospodarka Państwa Środka by upadła, co byłoby prawdopodobnie końcem Partii. Dlatego też Departament Propagandy, dzięki pomocy dużej ilości specjalistów od public relations i emisariuszy o wyrażnym zabarwieniu politycznym, robi co może i zabiega o względy zagranicznych krytyków. Gruboskórne metody stosowane przez maoistowskie Chiny należą do przeszłośći.
„Jak śmiesz zaprzeczać sukcesowi jaki osiągnęły Chiny, stabilności społecznej, wzrostowi ekonomicznemu, odrodzeniu kulturalnemu?”, zapytał mnie w Paryżu Yan Yfan (pseudonim). Yan to naukowiec będący na liście płac jednej z fundacji z Pekinu, w rzeczywistości dobudówki partyjnej; otrzymał zadanie „rozpracowania” mnie. Odpowiadam, że polityczne i religijne opresje, cenzura, głęboko zakorzeniona bieda na wsi, wszechobecna korupcja są tak samo realne jak wzrost gospodarczy. „To o czym mówisz jest prawdą ale dotyczy tylko mniejszości”, zapewnia mnie Yan.
Cóż, nic nie wskazuje na to, że tak zwana mniejszośc – 1 miliard!!!! ludzi – stanie się zintegrowaną częścią nowoczesnych Chin. Bardzo możliwe, nawet jeśli członkowie partii będą się bogacić, to ta „mniejszość” pozostanie biedna ponieważ nie ma żadnego wpływu na swój los. Yu Yfan chce wskazać na mój bład w rozumowaniu: „Zupełnie nie wierzysz w zdolności Partii, nie wierzysz, że może ona rozwiązać problemy o których wspomniałeś”. Ma rację: nie wierzę.
Starając się przewidzieć przyszłość Chin należy być bardzo ostrożnym. W ostatnim wieku nagłe zwroty sytuacji w Chinach często wprowadzały nas w zdziwienie. Badacz Chin Andrew Nathan sugeruje kilka scenariuszy: rewolucja (ale nie koniecznie demokratyczna), ekonomiczne bankructwo (władze przejmie reżim wojskowy), stopniowa liberalizacja (mało prawdopodobne) lub utrzymanie stanu obecnego. Według mnie utrzyma sie status quo, przynajmniej na razie jako, że Chińczycy obawiają się nowych politycznych rozruchów.
Oczywiście jest także możliwy jakiś inny, trudny do przewidzenia, piąty scenariusz. Jednak wszyscy ci którzy myślą, że przyszłość należy do Chin, powinni to sobie dobrze przemyśleć.
Tłum. Hanna ShenTłumaczenie i przedruk za zgodą autora