Maciej Konarski: To tylko biznes, nic osobistego (komentarz)
Partyjnym liderom, którzy wywołali kenijski kryzys nie chodzi o nic więcej niż czystą władzę. Ten „pragmatyzm” nie zmienia jednak faktu, że demony które w ostatnich miesiącach obudzili nie tak łatwo dadzą o sobie zapomnieć. Kandydując na stanowisko prezydenta Kenii, Raila Odinga, przywódca opozycyjnego Pomarańczowego Ruchu Demokratycznego (ODM) występował jako mąż opatrznościowy, który zakończy skorumpowane rządy prezydenta Kibakiego i przywróci właściwą pozycję tym plemionom, które czuły się pokrzywdzone wieloletnią dominacją ludu Kikuju. Następnie gdy okazało się, że wyniki wyborów sfałszowano, stanął na czele ogólnokrajowych protestów przeciwko matactwom władzy, zapewniając, że w imię sprawiedliwości i poszanowania demokratycznych zasad nie ustąpi na krok, jeśli nie odzyska „skradzionego” mu zwycięstwa.
Aż nazbyt szybko okazało się jednak, że kryzys w Kenii niewiele ma wspólnego ze starciem podłej władzy ze szlachetną opozycją. Międzynarodowi obserwatorzy stwierdzili, że działacze ODM dopuszczali się fałszerstw wyborczych z równym zapałem co urzędnicy administracji Kibakiego, a gdy wyniki wyborów okazały się mimo wszystko niekorzystne, nie wahali się wyprowadzić tysięcy ludzi pod pałki i kule policji.
Wszystko to było jednak, mówiąc fachowo, elementem budowy lepszej pozycji negocjacyjnej. Gdy tylko opozycja wytargowała odpowiednią pulę miejsc w rządzie i urząd premiera dla Odingi, szybko przełknęła potępiane wcześniej fałszerstwa, a walkę o demokratyczne zasady odłożyła do lamusa. Wychodzi więc w sumie na to, że 1500 ludzi zabito a setki tysięcy innych wygnano z domów w imię nie tyle społecznej sprawiedliwości, co sprawiedliwego podziału politycznych konfitur.
Trudno jednak dziwić się takiemu obrotowi wydarzeń. Odinga to polityczny weteran, dla którego egzotyczne koalicje i ideowe wolty to żadna nowość. Tylko ci Kenijczycy, którzy uwierzyli w jego obietnice mogą czuć się oszukani… Nie można jednak oceniać ich zbyt surowo. Czyż nie są nam znane rozmaite podobne ewolucje „ideowych” opozycjonistów, którzy wyniesieni na szczyty entuzjazmem i poświeceniem zwykłych ludzi nie wahali się błyskawicznie dogadać z ludźmi zwalczanego wcześniej reżimu?
Stawka jest jednak wyższa niż zawiedzione nadzieje setek tysięcy ludzi. Kenia to kilkudziesięciomilionowe państwo w którym żyją przedstawiciele 42 grup etnicznych, dzieleni przez najróżniejsze urazy, fobie i resentymenty. Ten wschodnioafrykański kraj, choć jeden z najstabilniejszych w Afryce, zawsze trawiły z tego powodu podskórne napięcia. Tymczasem zaraz po wyborach przywódcy opozycji nie wahali się podjudzić Luo, Kalendżinów i Luhya przeciwko popierającym Kibakiego członkom plemienia Kikuju. Tych ostatnich politycy rządzącej partii popychali z kolei do krwawego odwetu. I choć politycy traktowali całą tą sprawę czysto cynicznie, o tyle szeregowi bojówkarze najzupełniej poważnie. W rezultacie, krew która się wówczas polała zapewne na długo poróżni plemiona Kenii.
I oby tylko na tym się skończyło. Fakt, że mimo zawarcia porozumienia o podziale władzy starcia na tle etnicznym nie ustają, pokazuje wyraźnie, że raz rozbudzone konflikty łatwo mogą zacząć żyć własnym życiem.