17 sierpień 2010
Edam kojarzy się zazwyczaj z żółtym serem, którego pewnie każdy chociaż raz w życiu skosztował, a przynajmniej widział na sklepowych półkach. Wyruszyłem więc do urokliwego miasta Edam, aby obejrzeć tutejszy targ serów i uczestniczyć w celebrze z tym związanej, lecz...

Przy jednym z głównych traktów wita mnie jednak duży napis „Waterdag” – rozwieszony między wąskimi, przechylającymi się tak mocno w bok kamieniczkami, że mam wrażenie, iż za chwilę któraś nie wytrzyma i cała zabudowa Edamu runie niczym klocki domino.
Kiedy docieram na Kaasmarkt trudno mi dostrzec nawet plasterek sera, nie mówiąc o targu, na co wskazuje nazwa placu. Moje zdziwienie i malująca się na twarzy konsternacja muszą rzucać się w oczy, bo zagaduje mnie przemiły starszy pan, prowadzący swój wysłużony holenderski rower, którego pokryta korozją rama w każdej chwili mogła ulec rozszczepieniu na „kocich łbach”. Tłumaczy, że sera w Edamie dziś nie zobaczę, za to mogę kupić coś kompletnie bezużytecznego i okrasza swoje słowa salwą gromkiego śmiechu. Moje zdziwienie musiało być zdumiewające albo zabawne, ponieważ miast ruszyć dalej w tłum pieszych, rozpoczął krótką opowieść o tym co właściwe dzieje się na ulicach Edamu.

Otóż, zaczęło się w 1981 roku, kiedy kupcy postanowili zorganizować coś zupełnie nowego w swojej dziedzinie. Tak zrodziły się Waterdag, Muziekdag oraz Kaasmarkt. Początkowo Dzień Wody był de facto dniem sportu, podczas którego kanałami z Vrijmarkt do Nuewe haven odbywał się wyścig łodziami w 10 osobowych załogach. Z czasem przerodził się w niezwykły miasteczkowy festyn, gdzie dziś każdy może wyjść na ulicę, bez jakiegokolwiek zezwolenia rozłożyć stolik, koc, matę i sprzedawać co zechce.

Ścisk ogromny, więc stąpam ostrożnie, aby przypadkiem nie nadepnąć na wystawione do sprzedaży przedmioty, których przeznaczenie stanowi nierzadko nie lada zagadkę. Mam wrażenie, że można tu znaleźć dosłownie wszystko. Dzieci sprzedają zabawki, których nie lubią lub z których „wyrosły”. Młode dziewczyny zamierzają się pozbyć przestarzałych ciuchów, ktoś sprzedaje książki, ale ogólnie rzecz biorąc królują starocie z piwnic i strychów, często najzwyklejsze graty, bywa – sporych gabarytów. Wśród kupujących dominują Holendrzy, wśród ciekawskich turyści. Tłum ludzi, znakomita atmosfera, wielojęzyczne komentarze. Ktoś kupuje odrapany taboret z wykrzywionymi ze starości nogami, dostrzegam amatorkę grubego pstrokatego swetra, znoszonego i lekko nadgryzionego przez mole, który podobno będzie jednak idealny na holenderskie wieczory w przydomowym ogrodzie, gdy wieje chłodny wiatr od Morza Północnego. Młody człowiek czyta na głos poezję Goethego wyłowioną ze stosu książek, starsza pani czyści kryształowy kieliszek i wydobywa z niego niezwykłe dźwięki. Na rozłożonych stołach widzę też ciastka własnego wypieku, naleśniki, a do picia kawę, herbatę czy domowej roboty lemoniadę. A to wszystko dosłownie za eurocenty! Są i tacy, którzy za drobną opłatą udostępniają swoją własną toaletę. Niezwykłe! Nota bene, chyba właśnie ci robią najlepszy interes, bo czasem trzeba dość długo czekać w kolejce.

Przed domami panuje fantastyczna atmosfera, która udziela się wszystkim. Wydaje się, że wszyscy się znają, ale to nie tylko sąsiedzi i starzy znajomi. Znakomity kontakt nawiązują ze sobą zupełnie obcy ludzie, w tym turyści. Wielka, radosna biesiada! Wymiana opinii, dyskusje i towarzyszące im wybuchy śmiechu. Serdeczny uśmiech na twarzach jest tutaj bardzo charakterystyczny, myślę więc, że wystawione na handel rzeczy są tylko niejako rekwizytami w spektaklu ulicznym, pretekstem do spotkań i rozmów. Są okazją do wyrażenia niezwykłej gościnności i pełnej tolerancji dla sprzedających i kupujących. Bo jak wytłumaczyć nie lada wysiłek włożony w wyniesienie na ulicę szafy, łóżka czy stołu przez wąskie korytarze kamienic, mozolne i czasochłonne rozkładanie setek drobiazgów, bez gwarancji utargu bądź totalny rozgardiasz panujący na niektórych stolikach, w którym identyfikacja przedmiotu i jego przydatności są zupełnie niemożliwe? „Chce Pan to wszystko sprzedać?” pytam z niedowierzaniem mężczyznę, który na swoim stoliku

ma właśnie dziesiątki zupełnie nierozpoznawalnych rzeczy. Odpowiada mi z uśmiechem, jak wszyscy tu w Edamie: „Jeśli nie sprzedam – dobrze, jeśli czegoś się pozbędę – też dobrze, chociaż stracę możliwość celebry ponownego wnoszenia wszystkiego do domu i chowania po różnych zakamarkach, a za rok wynoszenia ich w niezwykłej, życzliwej atmosferze panującej wśród moich sąsiadów”. Zrozumiałem: najważniejsze być z ludźmi, mieć okazję do pogaduszek i dobrosąsiedzkiej zabawy.
Tego dnia bawią się wszyscy ze wszystkimi do późnych godzin wieczornych. Jest to naprawdę piękny dzień, w którym królują serdeczność i radość.