08 wrzesień 2009
Dobiegająca końca wizyta prezydenta Ukrainy Wiktora Juszczenki, przebiega na bardzo wysokim szczeblu. Jest to bowiem wizyta państwowa. Niestety więcej płynie z niej gestów propagandowych, aniżeli zapowiedzi realnych poczynań i skutecznych działań.
Usilne zaś trzymanie się przez Polskę ukraińskiego partnera i jego promocja za granicą, pali na panewce i to bynajmniej nie z powodu słabości polskiej dyplomacji. Wręcz przeciwnie. Co jak co, ale polskie służby dyplomatyczne w tym akurat wypadku spisują się wyjątkowo przyzwoicie. Gorzej jednakże wygląda kwestia efektywnych żądań wobec wschodniego sąsiada Polski, w postaci chociażby konkretnych działań, reformujących kraj, tudzież rozprawienia się wreszcie z własną, pogmatwaną historią. W dodatku, „ciągnięta za uszy" do Europy Ukraina nie przejawia bynajmniej konstruktywnej woli, poza werbalnymi tyradami, do realnego skierowania własnych kroków w kierunku zachodnim. Zamiast tego daje się od czasu do czasu wodzić za nos grzęznąc w kolejnych międzynarodowych awanturach, które przydają jej tylko kiepskiej opinii. Niestety to nie wszystko...
Ukraińskie elity polityczne swoim zachowaniem przypominają rozkapryszone dzieci w piaskownicy. Pół biedy, jakby były to jeszcze dzieci mądre. Niestety mamy do czynienia z rozwydrzoną, pierwszą klasą szkoły podstawowej, której polem zabaw nie są jednak lalki i samochodziki, ale państwo. W dodatku, kreująca się na potencjalnego opiekuna, Polska, nie dość, że nie zapędza maluchów do nauki, to jeszcze chwali ich rzekome zdolności przed innymi. W praktyce zaś wygląda to na to, jakby Polska promowała na arenie europejskiej, i nie tylko, ukraiński bałagan. Komizm tej sytuacji jest w rzeczywistości na równi śmieszny, co tragiczny. Tragiczny dlatego, że za wschodnią granicą naszego państwa wegetuje 46 milionowy naród. Dlaczego wegetuje?
Jednym z najbardziej dotkniętych przez ogólnoświatowy kryzys państw na kontynencie europejskim jest właśnie Ukraina. Gospodarka naszego wschodniego sąsiada skurczyła się bowiem aż o ponad 20%. Załamanie ukraińskiej gospodarki wyraźnie odbiło się m.in. na wymianie handlowej z Polską, która zajmuje chlubne miejsce trzeciego eksportera towarów do tego kraju. Niestety w pierwszej połowie 2009 r. tego roku polski eksport na Ukrainę spadł blisko o 55%. Podobnie wyglądają relacje handlowe Kijowa z innymi państwami. W dodatku mogący uratować tę sytuację dobry klimat dla inwestycji zagranicznych nadal szwankuje. Na wyroki sądów w sprawach gospodarczych nie dość, że trzeba czekać latami, to stale balansują one wręcz na granicy absurdu i braku poszanowania dla „obowiązujących" przepisów. W dodatku państwo przez palce patrzy na zjawisko tzw. rejderstwa, czyli próby nielegalnego przejmowania firm. Ta sytuacja dotknęła wiele polskich przedsiębiorstw, z których najsłynniejszymi były przypadki firmy Bioton lub Organika. Ukraińska korupcja jest już przysłowiowa. Łapówki wręcza tam się na każdym kroku - od przyjęcia dziecka do przedszkola, po budowę stadionu na EURO 2012. Łapówka za niewystawienie mandatu za nieprawidłową jazdę kosztuje tyle, co postój na poboczu, zaś kwintesencją ukraińskiego stylu rządzenia jest osoba niezrównoważonego mera Kijowa Leonida Czernoweckiego ps. Lonia „Kosmos". O jego wyczynach można sporo poczytać w Internecie. Prócz tego wszystkiego samo zaś państwo ukraińskie w sprawach gospodarczych również nie prowadzi polityki gospodarczej Polsce przyjaznej. Przypomnijmy chociażby „gest wdzięczności" w postaci wprowadzenia embarga na polskie mięso w 2006 r.
Gospodarka to nie wszystko. Ukraińskie elity „Pomarańczowej Rewolucji" drąży nieustający i dogłębny konflikt. Karczemne awantury są niemal normalnością, zaś na wysokich szczeblach administracji państwowej i parlamentarnej panoszą nacjonalistyczne kreatury, przy których, dla porównania, córka hitlerowskiego oficera Erika Steinbach, jest grzeczną dziewczynką. Przypomnijmy, w jaki sposób polską opinię publiczną zbulwersował fakt ogłoszenia przez prezydenta Wiktora Juszczenkę roku 2009 „Rokiem Stepana Bandery" (twórcy faszystowskiej Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, który w opracowaniach historycznych nie bez kozery zwany jest ukraińskim „Osamą bin Ladenem"). W tym kontekście buńczuczne stwierdzenia prezydenta Lecha Kaczyńskiego, że pojednanie między narodem polski, a narodem ukraińskim dokonało się, pozostaje pustym i zakłamanym frazesem.
W wypadku polskiego wsparcia dla władz ukraińskich, paradoks polega na tym, że przybiera on destrukcyjne, dla samych struktur ukraińskiego państwa, formy. W dodatku czasami przypomina, w swoich efektach, pomoc dla Afryki. Polscy promotorzy Ukrainy nie żądają bowiem od ukraińskiej sceny politycznej i administracji żadnych wysiłków na rzecz wdrożenia efektywnych reform, udzielając im jednocześnie bezwarunkowego wsparcia, zadowalając się w zamian, przybierającą niekiedy postać wręcz zoologiczną, antyrosyjskością. Niemotywowane ukraińskie elity polityczne, idą dalej w tym chocholim tańcu swoją drogą, jeszcze bardziej pogrążając swoje państwo w jeszcze głębszym odmęcie wraz z i tak ciężko doświadczonym historią własnym narodem. Polska tym samym ośmiesza się, proponując Ukrainie wejście do NATO, czy rysując mglistą perspektywę wejścia do Unii Europejskiej. Ogłoszona tzw. Mapa drogowa współpracy Rzeczypospolitej Polskiej i Ukrainy na lata 2009-2010 jest listkiem figowym, kryjącym nie tylko bezsilność, ale też nieudolność polskich władz w dziele kreacji pożądanych zmian cywilizacyjnych w tym kraju. Jej zakres świadczy tylko o fiasku dotychczasowych starań. Gdyby w ten sposób Unia negocjowała z Polską członkostwo, to zapewne dzisiaj Polska również stałaby na krawędzi... Czego? Można się tylko domyślać...
Przypomnijmy, że rozwijając kontakty z naszym krajem UE wymagała licznych i efektywnych zmian i to zarówno na gruncie prawnym, społecznym, jak i ekonomicznym. Tak samo Polska, promując Ukrainę, powinna podobnych zmian radykalnie wymagać, i to nawet pod groźbą zerwania ścisłej współpracy. Niestety przez ostatnie 5 lat zrobiono w tej kwestii niewiele - a w zasadzie nic.
Jaka zatem czeka nas przyszłość?
Jeśli nadal będziemy wspierać w takim kształcie Ukrainę, nie tylko stracimy na tym wizerunkowo, ale także Ukraina będzie tracić, jako twór państwowy, coraz bardziej zmieniając się w failed state. Z drugiej strony łatwiejszą kwestią wydaje się udzielenie wsparcia dla zmian na Ukrainie przez samą UE. Jednakże obecnie to UE bardziej realnie postrzega kwestię ukraińską, widząc wprost w Rosji partnera w rozwiązaniu problemów z tym krajem. Tym samym niezbyt chętnie ingeruje w politykę Kijowa. Tak okrzyczane partnerstwo Wschodnie ma bowiem znów bardziej charakter polityczny, aniżeli strukturalny.
Polsce zatem pozostają tylko dwa wyjścia, by móc osiągnąć sukces w postaci posiadania stabilnego i przewidywalnego sąsiada. Pierwszym jest rozpoczęcie względem Ukrainy polityki radykalnych żądań w kwestii zmian w polityce wewnętrznej, pod groźbą ochłodzenia stosunków. Drugim - rozpoczęcie programu „zewnętrznych nacisków" na Ukrainę za pomocą Brukseli, ściśle w tym względzie współpracującej z Moskwą. Samodzielna inicjatywa, chociażby ze względu na fiasko poprzednich działań, nie wchodzi jednak w grę, z racji mimo wszystko niezbyt silnej roli samozwańczego lidera państw regionu środkowoeuropejskiego oraz ignorancji dla polskich wysiłków ze strony ukraińskiej. W tym kontekście należałoby również zrezygnować z „pomocy" USA, które wciąż prowadzą aktywną politykę aranżowania mikrokonfliktów na rzecz umacniania swoich wpływów na obszarze postradzieckim.
Czy polski MSZ stać jednak na zarzucenie piłsudczykowskiego planu budowy i wsparcia kordonu granicznego, oddzielającego Polskę od Rosji, na rzecz podjęcia się realizacji karkołomnego, z punktu widzenia obecnych założeń politycznych, planu, twardo jednak umocowanego w geopolitycznych realiach? Czas pokaże...