Adam Traczyk: W Sudanie nic nowego...
Po raz pierwszy od prawie ćwierć wieku mieszkańcy Sudanu wezmą udział w wolnych wyborach. Między 11 a 13 kwietnia wybiorą prezydenta, Zgromadzenie Narodowe, gubernatorów oraz parlamenty lokalne, a na Południu dodatkowo prezydenta i parlament autonomii. Istny festiwal demokracji. Szkoda, że tylko na papierze.
Po rezygnacji jedynego liczącego się kontrkandydata w ciemno można obstawiać, że prezydentem zostanie rządzący krajem od zamachu stanu w 1989 roku, poszukiwany listem gończym przez Międzynarodowy Trybunał Karny w Hadze Omar al-Baszir. Aby nic nie przeszkodziło dyktatorowi odnieść zwycięstwo, służby bezpieczeństwa oraz państwowe media dbają, aby partie opozycyjne nie przebiły się do społeczeństwa ze swoimi postulatami. Nie dziwi zatem głos prokuratora generalnego MTK przyrównującego wybory w Sudanie do wyborów w nazistowskich Niemczech. Także na południu nie będzie niespodzianki i na kolejną kadencję wybrany zostanie lider Sudan People's Liberation Movement Salva Kiir Mayardit. Co to oznacza dla tego zniszczonego pięćdziesięcioletnią wojną domową afrykańskiego kolosa? Oraz, co istotniejsze, jakie znaczenie mają zbliżające się wybory w perspektywie planowanego na przyszły rok referendum, w którym mieszkańcy Południa mają zadecydować, czy pragną pozostać w Sudanie, czy opowiedzą się za niepodległością i utworzeniem nowego państwa?
Kwietniowe wybory są częścią układanki, na którą zgodził się rząd w Chartumie i przedstawiciele SPLM w czasie negocjacji pokojowych zakończonych w styczniu 2005 roku. Układ kończący trwającą od 1983 roku drugą wojnę domową między muzułmańską północą i chrześcijańsko-animistycznym południem, zwany potocznie porozumieniem z Nairobi, przyznał południowym prowincjom autonomię, zniósł obowiązywanie szarii na Południu, określił podział stanowisk w rządzie centralnym oraz stosunek udziału w zyskach z handlu ropą, a także ustanowił przeprowadzenie referendum w sprawie secesji Południa w 2011 roku. Oczywiście zawarcie pokoju nie przerwało całkowicie walk i sytuacja między dwoma regionami pozostaje napięta.
Na rok przed referendum wybory wydają się doskonałą okazją zarówno dla strony rządowej, jak i SPLM do okopania się na swoich pozycjach. Wygrana al-Baszira w „demokratycznych” wyborach umocni jego pozycję w kraju i może poprawić jego wizerunek na świecie (obecnie zajmuje „zaszczytne” drugie miejsce na liście najgorszych dyktatorów świata w rankingu parade.com). Z drugiej strony SPLM, którego przywódca już na początku roku zrezygnował z ubiegania się o urząd prezydenta całego Sudanu, koncentrując się na wyborach na Południu, wycofał na niecałe dwa tygodnie przed wyborami swojego kandydata Jasera Armana. SPLM wydaje się zbierać siły na decydujące starcie zaplanowane na styczeń przyszłego roku.
Rezygnacja, mającego realną szansę pokonać al-Baszira, pochodzącego z północy kraju Armana motywowana była nieprawidłościami poprzedzającymi wybory, obawami przez sfałszowaniem wyniku głosowania oraz krytyczną sytuacją w prowincji Darfur, która uniemożliwia przeprowadzenie tam uczciwych wyborów. Mimo wycofania się Armana, SPLM postanowiła wystawić kandydatów w innych wyborach we wszystkich prowincjach poza Darfurem. Na groźbę sfałszowania wyborów zwracają uwagę także międzynarodowi obserwatorzy oraz rządy Stanów Zjednoczonych, Norwegii, czy Wielkiej Brytanii. Ryzyko całkowitego bojkotu wyborów przez partie opozycyjne wydaje się jednak mało realne. Prezydent Al-Baszir, któremu bardzo zależy na sprawnym przeprowadzeniu wyborów, już zapowiedział, że wycofanie się z tegorocznych plebiscytów poskutkuje odrzuceniem przez Północ prawa Południa do przeprowadzenia referendum niepodległościowego. A na takie ryzyko SPLM nie może sobie pozwolić.
Sam Salva Kiir podkreślał, że referendum niepodległościowe ma dla Południa dużo większe znaczenie niż najbliższe wybory. Tym bardziej, że dziś wydaje się pewne, ze Południe opowie się za secesją i utworzeniem własnego, niepodległego państwa. Mimo wewnętrznych konfliktów plemiennych, wola uwolnienia się spod jarzma dominacji Północy jest na Południu bardzo silna (polecam w tym miejscu książkę-manifest Santino Fardola „Southern Sudan and the Fight for its Freedom”).
Mimo napiętej sytuacji przedwyborczej, wydaje się, że same wybory nie będą miały większego znaczenia dla przyszłości Sudanu. Wszystko wskazuje na to, że obraz sudańskiej sceny politycznej po głosowaniach nie będzie znacząco różnił się od obecnej sytuacji. Decydujące znaczenie dla przyszłości Sudanu będzie miało przyszłoroczne referendum i reakcja Północy na jego wynik. Główną sporną kwestią będzie zapewne podział zysków z wydobycia ropy naftowej - 85% sudańskich złóż znajduje się na Południu i rząd w Chartumie niechętnie zgodzi się na utratę tego podstawowego źródła eksportu.
Widmo wojny ciągle wisi nad Sudanem. Po ponad pięćdziesięciu latach walk, w wyniku których śmierć poniosło ponad dwa miliony osób, a setki tysięcy musiały opuścić swoje domy, Sudan potrzebuje wreszcie trwałego pokoju. Sudańscy liderzy mają zatem jeszcze niecały rok, aby przygotować się do referendum i na jego wynik.