Anna Gajowy: Wojna o wojnę (komentarz)
Demokraci, odkąd uzyskali większość w Kongresie próbują wykorzystać każdą nadarzającą się sposobność, aby pokazać swą niechęć w stosunku do polityki Georga W. Busha. Nader sprzyjających okazji do okazywania takowej niechęci dostarcza temat wojny w Iraku. Grzechem byłoby nie skorzystać…
Niedawno Kongres niewielką przewagą głosów przyjął ustawę określającą dokładną datę wycofania wojsk amerykańskich z Iraku. Już dziś wiadomo, że weto prezydenta jest niemalże pewne, a szanse jego formalnego odrzucenia przez Kongres znikome. Wojska nie tylko zostaną w Iraku, ale zgodnie z nowym programem administracji amerykańskiej będzie ich przybywać – przynajmniej dopóki najwyższy urząd w państwie sprawuje George W. Bush. Większość Demokratów doskonale zresztą zdaje sobie z tego sprawę. Po cóż więc całe to zmieszanie…? Zdaje się, że ruszyła machina propagandowa, a Demokraci chcą zapunktować w oczach zmęczonych wojną obywateli amerykańskich…
Nie ulega wątpliwości, że kwestia wojny w Iraku będzie jedną z najważniejszych kart przetargowych w nadchodzących wyborach prezydenckich. W oczach zniechęconych Amerykanów wojna z terroryzmem coraz częściej jawi się jako kolejny Wietnam. I tak samo jak kilkadziesiąt lat temu budzi się wśród zwykłych szarych obywateli poczucie, że to oni muszą za wszystko płacić. Nie dziwi zatem fakt, iż obie strony elit rządzących próbują usilnie podkreślać swoją troskę o żołnierzy, których wysłali na front. Bush chce zwiększenia środków na wojnę, zarzucając niechętnym temu Demokratom narażanie „nielicznych” i źle wyposażonych żołnierzy na zwiększone niebezpieczeństwo. Demokraci chcą z kolei wycofania wojsk z Bliskiego Wschodu, zarzucając wetującemu to rozwiązanie Bushowi mijające się z celem narażanie amerykańskich żołnierzy. Końca tym sporom i wzajemnym oskarżeniom nie widać (i prawdopodobnie nie ujrzymy go do czasu przyszłorocznych wyborów). Szkoda tylko, że najbardziej tracą na tym ci, których sprawa ta bezpośrednio dotyczy…
Przyglądającemu się całej sytuacji zwykłemu szaremu człowiekowi nasuwa się jedno zasadnicze pytanie… Kiedy pojawi się jakakolwiek szansa rozwiązania problemu? Chyba nawet najwięksi optymiści nie przewidują dziś by zażarte spory zakończyły się przed nadchodzącymi wyborami. Dla urzędującej administracji wycofanie wojsk byłoby równoznaczne z przyznaniem się do błędu, uznaniem swej porażki w kwestii, która zdominowała politykę amerykańską ostatnich lat… Czy Amerykanie byliby gotowi ponownie oddać głos na ludzi, których najważniejsze decyzje okazały się chybione? Chcąc nie chcąc prezydent Bush musi z niezmożoną pewnością siebie bezustannie utwierdzać obywateli w przeświadczeniu o wyższej konieczności i sensie walki, którą zapoczątkował. Rola zaś Demokratów polega na równie bezustannym negowaniu tego, co mówi prezydent. Nie walcząc na każdym kroku o swoje postulaty Demokraci ryzykują utratę głosów tych obywateli, którzy zarzucą im brak konsekwencji i uporu we wprowadzaniu w życie tego, co sami określają jako najważniejsze…
Dopóki więc Bush będzie mówił „a”, Demokraci odpowiedzą „b”…