Bogdan Pliszka: Koalicja wrogów Iranu pcha Bliski Wschód do wojny
„Wojna! Będą eksterminować...” śpiewał zespół Brygada Kryzys, w czasach gdy Tomek Lipiński udawał jeszcze punka, nie mogąc występować na agitkach, nieistniejącej wszak wtedy, jedynie słusznej partii rządzącej dziś Polską. Czy te apokaliptyczne wizje mają w najbliższych tygodniach, szansę urzeczywistnienia się na Środkowym Wschodzie?
Kilka dni temu dziennik Polska – The Times, a za nim inne portale internetowe zamieściły informację o przerzucie izraelskiej broni do Arabii Saudyjskiej. Broń ta, ma zostać użyta do ataku na „jedno z państw muzułmańskich”. Mimo że nigdzie nie pada jego nazwa, jedynym celem takiego ataku może być Iran. Oczywiście pojawia się w tym miejscu pytanie; jak to możliwe, że państwo, które bezwzględnie tępi wszelkie przejawy nieislamskiej działalności religijnej, zabrania kobietom prowadzić samochody, czynnie wspiera dżihadyzm, a „giaurom” zabrania zbliżać się do Mekki i Medyny na odległość mniejszą niż 20 km, weszło w porozumienie z „małym szatanem”? Z państwem, które dla muzułmanów Bliskiego Wschodu jest wcieleniem zła, i które odgradza się murem od swoich arabskich sąsiadów. Co prawda podczas I wojny w Zatoce, na terytorium Arabii Saudyjskiej stacjonowały siły antyirackie, których trzon stanowiła armia amerykańska, ale też warto zauważyć, że siły koalicji antyirackiej przybyły do Arabii, by walczyć o wyzwolenie Kuwejtu, podobnie jak Arabia Saudyjska, państwa arabskiego, muzułmańskiego i monarchicznego. Przeciwnikiem zaś, była świecka, nacjonalistyczna i socjalistyczna republika, czyli Irak.
Tym razem, celem ma być Iran, który wszak nie okupuje żadnego państwa islamskiego czy arabskiego. Co więcej, jest republiką, ale równocześnie państwem islamskim, co wynika z samej jego ustawy zasadniczej. Sojusz Arabii Saudyjskiej i Izraela na pierwszy rzut oka wygląda na paradoks, a wręcz absurd. Jedna gdy przyjrzeć się mu bliżej cała „układanka” nabiera, całkiem zgrabnych, kształtów i okazuje się, że interesy obu tych państw pasują do siebie jak dwie połówki pomarańczy. Monarchia saudyjska, promotor, mecenas i opiekun wahhabizmu i jego idei, dżihadyzmu, czyli „światowej rewolucji islamskiej”, ma w świecie muzułmańskim pozycję wyjątkową. I to, niemal od zawsze. To Saudowie stoją na straży świętych miast islamu: Mekki i Medyny, to Saudowie, przez wiele lat byli niekwestionowanymi liderami świata islamu. Sytuacja ta zmieniła się po 1979 roku. Rewolucja islamska w Iranie zmiotła z tronu szacha Rezę Pahlawiego. Jego miejsce zajął Ruhollah Chomeini, szyicki duchowny, który bez wahania rzucił wyzwanie monarchii saudyjskiej. W samym Iranie spotkało się to z niemal entuzjastycznym przyjęciem. Irańscy mułłowie umiejętnie powiązali antymonarchistyczny – ich zdaniem – przekaz Koranu, perski – antyarabski(!) - nacjonalizm i ideę eksportu rewolucji. Beneficjentami tych działań zostały, przede wszystkim, bliskowschodnie ugrupowania terrorystyczne, pozostające w konflikcie z Izraelem, świeckim ruchem palestyńskim i „sytymi” arabskimi państwami, udzielającymi palestyńskim „braciom” dalece niewystarczającej – zdaniem Palestyńczyków – pomocy. Hamas i Hezbollah, bo o nich tu mowa, przeszły też do prządku dziennego nad „antyarabskością” Iranu, uważając najwyraźniej, że pomoc finansowa, polityczna, militarna i logistyczna są najważniejsze.
Działania Iranu wzbudziły niechęć tak arabskich republik, hołdujących czy to „demokracji”, jak Egipt, czy „socjalizmowi” jak – ówczesna – Algieria; jak i arabskich monarchii, zarówno tych „oświeconych” (jak Jordania), jak i absolutnych (jak Arabia Saudyjska). Mimo różnic światopoglądowych, niemal wszystkie państwa arabskie wspierały w tym czasie, świecki ruch palestyński, na czele z Organizacją Wyzwolenia Palestyny (OWP). Poparcie Iranu dla Hamasu, a przede wszystkim Hezbollahu, całkowicie zmieniało sytuację na Bliskim Wschodzie. Już sam fakt, że w przeciwieństwie do OWP czy Ludowego Frontu Wyzwolenia Palestyny, obie organizacje fundamentalistyczne, nie tylko organizowały zamachy terrorystyczne, ale i pomoc społeczną, edukację rolniczą czy placówki medyczne, stanowił wyzwanie dla świeckich organizacji palestyńskich i ich mecenasów. Kompromisy Arafata i jego następców w OWP dopełniły obrazu tej organizacji jako kapitulanckiej i uległej wobec Izraela, Stanów Zjednoczonych i Zachodu, w ogóle. Nie może więc dziwić fakt, że Saudowie zaczęli szukać ruchów, które pozwoliłyby odbudować im wiarygodność w świecie islamu. W tej sytuacji „darem Allaha” okazali się wahhabici. Co prawda sama sekta istnieje już od XVIII wieku i w Arabii Saudyjskiej zawsze była dość wpływowa, to jednak tym razem sięgnięto po wahhabitów, by stworzyć z nich oddziały „zawodowych rewolucjonistów” niosących ideę dżihadu do każdego zakątka globu. Mimo że porównanie to nie jest doskonałe, wahhabici stali się kimś w rodzaju międzywojennych komunistów, którzy, co prawda bywali Niemcami, Polakami, Francuzami czy Żydami, ale zawsze najważniejszy był dla nich komunizm i mając do wyboru lojalność wobec własnego państwa czy narodu oraz lojalność wobec Kominternu i światowej rewolucji, bez wahania wybierali te ostatnie. Dokładnie tak samo postępują dziś wahhabici. Oczywiście ostrze ich działań skierowane jest przeciwko – szeroko pojętemu – Zachodowi, ale „front ideologiczny” przebiega przede wszystkim pomiędzy wahhabizmem ( z jego praktyką działania, dżihadyzmem), a fundamentalizmem tkwiącym korzeniami w Iranie.
To Iran, ze swoimi, swoiście pojmowanymi: demokracją czy tolerancją, jest dla wahhabitów głównym wrogiem ideologicznym. Co więcej, interesy Iranu i „mecenaski” wahhabizmu, Arabii Saudyjskiej, wyraźnie się rozmijają.
Iran, jak to już zostało napisane, wspomaga organizacje bliskowschodnie, o wyraźnym nastawieniu antyizraelskim. Praktycznie ani Hamas, ani Hezbollah nie prowadzą działań zbrojnych poza obszarem Bliskiego Wschodu, a wręcz poza Izraelem, Palestyną i Libanem. Jeśli nawet zdarzały się ataki na Amerykanów czy Europejczyków, to były one skierowane przeciwko żołnierzom stacjonującym w latach '80 w Libanie. Co prawda CIA twierdzi, że istnieją komórki wywiadowcze Hezbollahu na terenie Stanów Zjednoczonych i Europy, ale trudno się spodziewać, by mogło być inaczej. Co ważne, nie podejmują one działań zbrojnych przeciwko państwom, w których są usadowione. Równocześnie z dystansem, by nie napisać z jawną wrogością, odnosi się Iran do wahhabitów i wszelkich ich sprzymierzeńców działających na rzecz „światowego dżihadu”. I, mimo że porównanie znów nie jest doskonałe, to można znaleźć podobieństwa między sowiecką ideą „pokojowego współistnienia”, a dzisiejszą polityką Iranu.
Dla odmiany Arabia Saudyjska wspiera na wszelkie możliwe sposoby ugrupowania, dla których celem jest eksport „świętej wojny” - dżihadu. W przeciwieństwie do Hamasu i Hezbollahu organizacje te, głównie wahhabickie, atakują w sposób, który zakłada maksymalizację liczby ofiar i to, przede wszystkim, ofiar cywilnych! Co więcej terenem działania tych grup są jest przede wszystkim „Zachód”, taki jakim sami wahhabici chcą go widzieć. Włączają bowiem w to pojęcie również takie państwa jak Bośnia, Bułgaria( Pomacy),Rosja ( działania na Kaukazie czy w Tatarstanie) czy Ukraina( Krym), zaś celem jest ustanowienie światowego kalifatu. Żeby było ciekawiej działania wahhabitów na Bliskim Wschodzie są, niemal, niezauważalne.
Mimo iż Iran, ze względów tak politycznych, jak i narodowych, jak i religijnych (szyizm!) nie ma szansy stać się niekwestionowanym liderem świata islamskiego, to wydaję się, że istnienie takiej konkurencji źle wpływa na samopoczucie saudyjskich elit. Równie dużą nienawiść budzi Iran wśród polityków izraelskich. Powody są oczywiście inne; cierniem w oku Izraela jest irański program jądrowy. Przez ostatnich kilka lat Iran atakowany był za rozwój technologii jądrowych, ale motywowano to „równowagą w regionie”. Dziś, już bez „listka figowego” Izrael przygotowuje się do rozprawy z Iranem, uzasadniając to wprost; troską o własne bezpieczeństwo narodowe.
Iran znalazł się w wyjątkowo nieciekawej sytuacji: w Iraku i Afganistanie stacjonują wojska amerykańskie, które zapewne nie dopuszczą do ewentualnego irańskiego odwetu w przypadku izraelskich nalotów. Swojego niedawnego sojusznika zdradziła też Rosja, wyraźnie dając do zrozumienia, że w żaden sposób nie przeciwstawi się atakowi na Iran. Nie oznacza to oczywiście, że -wciąż potencjalna – wojna, będzie łatwa i zwycięska. Sojusznicy Iranu z Hamasu i Hezbollahu zapewne gotowi są zgotować piekło tym z izraelskich miast, do których dolecą ich rakiety. Tym razem, zapewne też nie będą zwracać uwagi na ofiary cywilne swoich działań. O ile też łatwo zrozumieć izraelsko – saudyjski „romans”, o tyle trudno zrozumieć postawę Stanów Zjednoczonych czy Rosji, które wyraźnie stają tu po stronie tej, cokolwiek egzotycznej, koalicji. Iran i wspierane przezeń ugrupowania terrorystyczne (lub raczej „terrorystyczne”?) nie stawiają sobie za cel islamizacji całego świata i nie atakują przypadkowych mieszkańców amerykańskich czy rosyjskich miast. Nawet przyjęcie teorii spiskowych, w myśl których za atakami na WTC i Pentagon stoi CIA, a za atakami na Biesłan czy moskiewskie metro – FSB, niewiele tu wyjaśnia. Co najwyżej pokazuje, że służby specjalne tych państw nie potrafią uczyć się na cudzych błędach. Wszak Hamas – jak wszystko na to wskazuje - jest „dzieckiem” izraelskiego wywiadu wojskowego, Szin Bet. Dzieckiem, które pewnego dnia dorosło i wyzwoliło się spod „rodzicielskiej” pieczy...