Katarzyna Wiatr: Pożegnalne safari prezydenta Busha
W środę zakończyła się oficjalna wizyta George’a W. Busha w Afryce. Kilka demonstracji przeciwników polityki USA, nie zakłóciło „success trip”, jak nazywana jest przez niektórych komentatorów pożegnalna podróż amerykańskiego prezydenta.
W ciągu sześciu dni prezydent Bush odwiedził 5 państw, spotykał się z ich przywódcami, zwiedzał szkoły i szpitale, a przede wszystkim korzystał z niespotykanego chyba nigdzie indziej na świecie poparcia, jakim cieszy się amerykańska administracja w Afryce.
Motywem przewodnim wizyty Busha w Afryce miały być walka z biedą oraz największymi pandemiami, które pustoszą kontynent jak AIDS czy malaria, a także finansowanie programów rozwojowych i wspieranie demokratycznych reform. Już wybór krajów, które odwiedził prezydent był niezwykle znaczący. Benin i Ghana cieszą się reputacją jednych z najstabilniejszych demokracji w Afryce, Tanzania przyciąga zagranicznych inwestorów i rozwija przemysł turystyczny, Liberii przewodzi pierwsza na kontynencie kobieta-prezydent a Ruanda wciąż stara się odbudować stabilne państwowe struktury i społeczne więzi zniszczone po ludobójstwie 800 000 Tutsi w 1994 r.
Program wizyty miał ukazać zbawienny wpływ amerykańskiej pomocy rozwojowej i osobistych inicjatyw Busha, takich jak Millenium Challenge Corp., projektu, dzięki któremu współfinansowane są demokratyczne reformy wzmacniające rządy prawa i respektowanie praw człowieka, czy programu PEPFAR (President’s Emergency Plan for AIDS Relief) pozwalającego walczyć z rozprzestrzenianiem się wirusa HIV i leczyć chorych na AIDS.
W dziedzinie finansowania walki z groźnymi epidemiami administracja prezydenta Busha ma niewątpliwe zasługi, które dostrzegają nawet jej polityczni przeciwnicy. Bush wydał więcej pieniędzy na pomoc dla Afryki niż jego niezwykle popularny poprzednik, Bill Clinton. Zainicjowany w 2003 r. PEPFAR, z budżetem sięgającym 15 miliardów dolarów, pozwolił zapewnić opiekę 1,4 milionom chorych w Afryce i Azji oraz objąć programami prewencyjnymi blisko 6,5 miliona osób. Niedawno, Bush zwrócił się do Kongresu o przyznanie kolejnych 30 miliardów na następne 5 lat.
To właśnie ten humanitarny aspekt wizyty w Afryce starał się podkreślać przy każdej okazji Biały Dom. Podczas konferencji prasowych poprzedzających podróż, waga, jaką przywiązuje prezydent do rozwoju Afryki, ukazana została niczym imperatyw moralny. Sam Bush w wywiadzie udzielonym dziennikarzowi BBC tuż przed odlotem mówił o „misji litości” i w charakterystycznym dla siebie religijno-patetycznym stylu o tym, że ci, którym zostało wiele dane, mają obowiązek dzielić się z innymi.
Jednakże, chyba najbardziej istotne jest to, czego w trakcie tej wizyty nie było i czego zabrakło. Zaskakująco mało miejsca prezydent poświęcił najbardziej palącym afrykańskim plagom, czyli przedłużającym się w nieskończoność brutalnym konfliktom zbrojnym i ich długotrwałym konsekwencjom na płaszczyźnie ekonomicznej i społecznej. Mimo kilku deklaracji, odwiedzenia ruandyjskich błękitnych hełmów, które mają wziąć udział w misji ONZ i Unii Afrykańskiej w Darfurze, prezydent nie znalazł czasu, aby pochylić się nad niezwykle skomplikowaną sytuacją w Sudanie, powyborczym kryzysem w Kenii czy też nad politycznym napięciem utrzymującym się w Czadzie po niedawnej ofensywie rebeliantów domagających się odejścia prezydenta Idrysa Déby’ego. Ponadto, Bush jasno dał do zrozumienia, że nie ma mowy o większym zaangażowaniu Stanów Zjednoczonych w sudańskim Darfurze, mimo że znów użył słowa ‘ludobójstwo’ na określenie zbrodni popełnianych w regionie.
Bush niewiele też miejsca poświęcił innemu wyzwaniu, któremu sprostać muszą nie tylko Stany Zjednoczone, ale też aktywne na kontynencie afrykańskim państwa europejskie, a mianowicie co raz większemu i bardziej widocznemu zaangażowaniu Chin w Afryce. Niedawne protesty przeciwko roli, jaką ChRL odgrywa w Sudanie ukazują tylko jeden aspekt kompleksowej strategii Chin na kontynencie. Azjatycka potęga, w poszukiwaniu nowych źródeł surowców naturalnych i możliwości dalszej handlowej ekspansji, hojnie sponsoruje afrykańskie rządy, nie zadając kłopotliwych pytań o prawa człowieka, wolne wybory i demokrację. Podważa tym samym skomplikowany i uzależniony od spełnienia licznych warunków amerykański i europejski system pomocowy. W trakcie pobytu w stolicy Ghany, Akrze, Bush podkreślił, że Chiny i USA nie są przeciwnikami w Afryce, a ich działania na kontynencie nie muszą stać się grą o sumie zerowej. Jednak wielu ekspertów wskazuje, że w ciągu kilku lat rywalizacja o dostęp do afrykańskich zasobów, a w szczególności do złóż ropy naftowej stanie się kluczowym zagadnieniem wielkiej międzynarodowej polityki. Chińska aktywność zmienia gospodarczy i polityczny krajobraz w Afryce, a Stany Zjednoczone i Europa muszą być w pełni świadome konsekwencji tych zmian.
Ostatnia oficjalna wizyta Busha w Afryce może budzić równie sprzeczne odczucia jak całościowa polityka jego administracji wobec kontynentu afrykańskiego. Z jednej strony największe w historii nakłady finansowe, z drugiej zaś budzące kontrowersje wyraźne powiązanie programów walki z biedą z antyterrorystyczną strategią USA i powierzenie koordynacji projektów rozwojowych Departamentowi Obrony. Za wzniosłymi deklaracjami o demokracji i prawach człowieka nie idą czyny, a za zaangażowaniem w szukaniu rozwiązań długotrwałych afrykańskich konfliktów kryją się doraźne interesy i międzynarodowe rozgrywki. Jednocześnie, podróż George’a Busha, jej cele i braki, przypomina o najpoważniejszych zagrożeniach i wyzwaniach, którym od wielu lat nie są w stanie sprostać największe mocarstwa.
Gdy George Bush przybył do Dar Es Salam w Tanzanii, prezydent tego kraju Jakaya Kikwete nazwał go „dobrym przyjacielem Afryki”. Po sześciu dniach entuzjastycznych powitań, podziwiania krajobrazów i artystycznych występów, „dobry przyjaciel Afryki” wrócił do siebie, pozostawiając największe wyzwania swojemu następcy w Białym Domu.