Krzysztof Chaczko: Izraelczycy kochają wybory
W ostatnich 10 latach, Izraelczycy aż czterokrotnie chodzili do urn. Za niespełna dwa miesiące, po raz piąty w tej dekadzie wybiorą się do lokali wyborczych. Czyli, średnio co 2,5 roku mają szansę wyrażać swoje preferencje polityczne.
Od początku istnienia państwa, Izraelczycy siedemnaście razy wybierali Kneset. 10 lutego 2009 roku, uczynią to po raz osiemnasty. Po korupcyjnych zarzutach w stosunku do premiera Ehuda Olmerta i będącej ich konsekwencją, nieudanej (jak się okazało) misji sformowania gabinetu przez Tzipi Liwni, nie pozostało nic innego, jak skrócić o rok kadencję parlamentu. W sumie, nic nowego w Izraelu - wszystkie kadencje Knesetu w ostatniej dekadzie nie dotrwały do swojego końca.
Kalendarz wyborczy w czasie wojny
Przygotowania do wyborów trwały w Izraelu w najlepsze i nawet obchodzone niedawno święto Chanuki, nie było w stanie przygasić rozkręcającej się powoli wyborczej gorączki. Jednak do czasu. Rozpoczęcie izraelskiej interwencji w Strefie Gazy, przysłoniło całkowicie zbliżającą się elekcję parlamentarną. Pociąga to za sobą dwojakie konsekwencje. Z jednej strony, kwestia naturalizacji Hamasu i efekty tej operacji, staną się leitmotivem zbliżającej się kampanii wyborczej, przynajmniej dla głównych partii. Z drugiej strony, przygotowania jak i same wybory, mogą toczyć się w atmosferze akcji militarnej, czyli sytuacji podwyższonego napięcia społeczno-politycznego. Choć to w sumie także nic nowego w Izraelu - kampanie z 1996 oraz 2001 roku przebiegały w podobnych nastrojach - to atmosfera wojenna może znacząco wpłynąć na wyniki wyborcze. I to nie koniecznie na korzyść rządzących ugrupowań.
Tak czy inaczej, po zrzuceniu setek bomb na Gazę, trzeba będzie wrócić do kalendarza wyborczego, który przedstawia się następująco:
(a) 24 grudnia 2008 - przedłożenie Izraelskiej Komisji Wyborczej list partyjnych z kandydatami do Knesetu;
(b) 1 stycznia 2009 - ostatni termin składania petycji o dyskwalifikację list partyjnych;
(c) 16 stycznia 2009 - zatwierdzenie przez Izraelską Komisję Wyborczą list partyjnych;
(d) 27 stycznia 2009 - rozpoczęcie oficjalnej kampanii wyborczej;
(e) 29 stycznia 2009 - głosowanie dyplomatów przebywających na misjach zagranicznych;
(f) 10 lutego 2009 - dzień wyborów (tradycyjnie będzie to wtorek);
(g) 18 lutego 2009 - publikacja oficjalnych wyników wyborczych;
(h) 2 marca 2009 - pierwsze zebranie nowego, XVIII Knesetu.
Sondażowy powrót Likudu…
Praktycznie wszystkie ostanie sondaże wyborcze, przewidują zwycięstwo Likudu. Wydaje się, iż to największe prawicowe ugrupowanie, najgorsze czasy ma już za sobą. Jej lider Benjamin Netanjahu złapał drugi oddech i wyciągnął wnioski z ,,lekcji" Ariela Szarona, jednocząc wokół siebie elity partyjne oraz likwidując w zalążku wewnątrzpartyjne spory. Były premier wyraźnie dojrzał, imponuje doświadczeniem i wiedzą gospodarczą, a odnawiając stary sojusz z sefardyjskim Szasem, gwarantuje, iż w razie wygranej bez problemów zbuduje większość parlamentarną. Nie powinno być to zresztą trudne. Cały blok prawicowo-religijny powinien przejąć około połowy wszystkich głosów wyborczych. Koalicja rządowa w postaci Likudu, Szasu, Israel Beitenu, nowego tworu politycznego o nazwie ,,Dom Żydowski" (Unia Narodowa plus Mafdal) i względnie Zjednoczenia Tory, to w tym momencie najbardziej realistyczna opcja powyborcza. Do tego dosyć zbliżona programowo. Perspektywa stabilnych, prawicowo-religijnych rządów, niewątpliwie może być atrakcyjna dla niezdecydowanych wyborców.
Dodatkowo, sytuacja powtarzających się ataków na Izrael, może znacznie przyczynić się do wzrostu poparcia stronnictw prawicowo-religijnych z Likudem na czele. Powodzenie interwencji w Strefie Gazy, a dokładniej mówiąc, powstrzymanie wystrzałów palestyńskich rakiet, może więc zadecydować o ostatecznych wynikach wyborczych. Może to zabrzmi nieco absurdalnie, ale ugrupowania prawicowe powinny liczyć pociski odpalane ze Strefy Gazy. Każdy następny wybuch, to kolejny ułamek poparcia politycznego dla tych partii. Podobnie ma się z radykalizacją nastrojów Izraelczyków. Atmosfera zagrożenia niewątpliwie służy prawicowym opcjom, które przecież oferują wyborcom stanowcze i efektywne powstrzymanie palestyńskiego niebezpieczeństwa.
Jedyna przeszkoda w tryumfalnym powrocie Likudu do władzy to rządząca Kadima. Sondażowa różnica pomiędzy tymi ugrupowaniami nie jest wielka i jeśli nie wydarzy się nic spektakularnego, to do końca powinny się ważyć się losy zwycięzcy. Zgodnie z dwubiegunowym schematem rywalizacji politycznej w Izraelu, Kadima wykonała skręt w lewo, opuszczając powoli centrową - zwykle w Izraelu zwodniczą - pozycję polityczną. Oprócz atrakcyjnej nazwy (,,Naprzód"), Kadima ma jeden wielki atut - Tzipi Liwni. Od dawna pani Minister Spraw Zagranicznych ma dobrą prasę i jeszcze lepszą opinię w Izraelu oraz w kręgach międzynarodowych. To bez wątpienia najjaśniejsza i najładniejsza postać wśród obecnych, izraelskich liderów politycznych. Jeśli uda jej się zdynamizować kampanię wyborczą i uwypuklić sukces interwencji w Strefie Gazy, ma szansę przegonić Likud. Zresztą, cała kampania wyborcza może przemienić się w starcie Liwni z Netanjahu. Już teraz prasa izraelska porównuje tę konfrontację do starcia pani ,,Dostosuję się" z panem ,,Zmienię się".
…i klęska Partii Pracy
Z kolei, najbardziej zasłużone ugrupowanie w historii Izraela, czyli Partia Pracy, przeżywa najtrudniejsze chwile w swoich dziejach. Nie dość, że trzy lata temu Kadima odebrała część elit tej partii, to przesuwając się systematycznie z centrum na lewą stronę sceny politycznej, wchłania lewicowo-centrowy elektorat Partii Pracy. Z drugiej strony, ofensywę przeciwko ugrupowaniu Ehuda Baraka przeprowadza bardziej lewicowy Merec. Ta ostatnia partia, zdołała namówić znanego izraelskiego pisarza i notorycznego kandydata do literackiego Nobla - Amosa Oza oraz kilku innych intelektualistów, do sformowania politycznego ruchu, który wraz z Merec ma skupić pokojowe opcje w Izraelu. Nie trzeba dodawać, iż nie ma w nim miejsca dla Partii Pracy, której m.in. sam szanowany Oz zarzuca zdradę pokojowych ideałów, współpracę z Likudem i wspieranie rozwoju osadnictwa na Zachodnim Brzegu Jordanu. Nie mówiąc już o utożsamianiu Baraka z ostrzałem Strefy Gazy. Niewątpliwie to policzek dla ugrupowania kojarzonego z procesem pokojowym, z którego wywodził się m.in. nieodżałowany premier Icchak Rabin.
Sondaże przedwyborcze w Izraelu (grudzień 2008 - styczeń 2009)
Partia | Obecny stan mandatów | Sondaż 1 | Sondaż 2 | Sondaż 3 |
Kadima | 29 | 27 | 24 | 26 |
Partia Pracy | 19 | 12 | 11 | 11 |
Likud | 12 | 36 | 31 | 30 |
Szas | 12 | 9 | 11 | 13 |
Israel Beitenu | 11 | 9 | 10 | 11 |
Żydowski Dom (Unia Narodowa i Mafdal) | 9 | 4 | 6 | 6 |
Zjednoczenie Tory | 6 | 6 | 7 | 5 |
Merec | 5 | 6 | 7 | 8 |
Źródło: imra.org.il
Ale tak na dobra sprawę, to kryzys w Partii Pracy odzwierciedlają sondaże. Ugrupowanie to, które zawsze mieściło się w pierwszej dwójce najsilniejszy partii Izraela, może wprowadzić tylko około 10 posłów do stu-dwudziesto osobowego Knesetu. Rezultat wyborczy sprzed trzech lat - 19 mandatów, był co prawda słabym wynikiem, ale teraz (jeśli się sprawdzą sondaże) będzie to prawdziwa klęska. Jak żywo przypomina to sytuację Likudu z poprzednich wyborów. Tyle, że Likud wyszedł z dołka. Partia Pracy, właśnie do niego zmierza.
Wybierz, wrzuć i licz na minimum 2 procent
Izraelska procedura wyborcza, nieco różni się od tej, do której przywykliśmy w Polsce. W praktyce, moment oddawania głosu pozbawiony jest aktu skreślania, i wygląda następująco: w izraelskich lokalach wyborczych, znajdują się - za niebieskimi baldachimami - niewielkie, białe karty z wypisanymi listami partyjnymi, ułożone kolejno w przegródkach. Jedna karta odpowiada jednemu komitetowi wyborczemu. Wyborca izraelski, najpierw wybiera preferowaną partię (kartę) a następnie wkłada ją do koperty i w końcu wrzuca do błękitnej, niedużej urny lub - co może bardziej trafne - ,,pudełka" (ballot box) zamykanego na klucz. Właściwie oddany głos, to jedna lista partyjna umieszczona w kopercie. Nie ma możliwości wyznaczenia (skreślenia) preferowanej osoby z danej partii. Selekcja kandydatów do parlamentu, zarezerwowana jest więc wyłącznie dla organizacji partyjnych. Do Knesetu dostają się po prostu osoby w górnych miejsc na listach wyborczych, rzecz jasna dla każdej partii proporcjonalnie do ilości uzyskanych przez nią głosów. Stąd takie spory przy wewnątrzpartyjnej selekcji kandydatów.
2-procentowy próg wyborczy, po przekroczeniu którego, każda partia uzyskuje reprezentacje parlamentarną, oznacza, iż zebranie około 65 tys. głosów wystarcza na wejście do Knesetu. Zaś sam izraelski system wyborczy, charakteryzuje się największą możliwą ilością przymiotników wyborczych. Elekcje parlamentarne odbywają się w sposób powszechny, bezpośredni, równy, tajny, proporcjonalny i ogólnokrajowy. Na uwagę zasługuje ten ostatni przymiotnik, gdyż oznacza brak podziału Izraela na okręgi wyborcze. Całe państwo stanowi jeden, wielki okręg wyborczy i wraz z proporcjonalnym sposobem dystrybucji głosów (piąty przymiotnik) oraz niską klauzulą zaporową, stanowią o wyjątkowości izraelskiego systemu wyborczego. Jeśli przyjmiemy, iż pragnienie równości oraz proporcjonalność, są zakorzenione w naszym pojmowaniu sprawiedliwości, to izraelski system wyłaniania reprezentacji politycznej, poważnie zbliża się do tej kategorii.
Tłok przy urnach
Od początku istnienia, Izrael uchodził za państwo o wysokiej partycypacji wyborczej. Gdybyśmy próbowali porównywać izraelską frekwencję wyborczą ze stabilnymi demokracjami Europy Zachodniej (pomijając państwa w których głosowanie jest obowiązkowe), to jedyna demokracja na Bliskim Wschodzie zajęła by pewnie czołowe miejsce. W przeciągu pół wieku, średnia frekwencja do Knesetu wynosiła około 80 procent (w Europie Zachodniej około 70 procent). Dodajmy do tego, iż w tym samym czasie, rzadko który parlament izraelski dotrwał do końca kadencji, partie mnożyły się na potęgę a emocje polityczne czasem sięgały zenitu.
Izraelscy politycy powinni jednak mieć na uwadze, iż miłość Izraelczyków do wyborów, może także mieć swoje granice. W 1999 roku, 79 procent uprawnionych Izraelczyków pojawiło się przy urnach wyborczych. W 2003 roku, frekwencja była już o 10 procent niższa, by niecałe trzy lata temu osiągnąć poziom ,,zaledwie" 64 procent. ,,Zaledwie" gdyż, niektóre super-stabilne demokracje - jak na przykład Szwajcaria - mogą obecnie marzyć o takim poziomie partycypacji wyborczej. Wydaje się zatem, iż Izraelczycy chyba wciąż kochają wybory. Czy ta ,,miłość" objawi się także w kolejnej elekcji parlamentarnej? Przekonamy się już w lutym.
Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża poglądy autora.