Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home

Krzysztof Chaczko: Kto zwyciężył w izraelskich wyborach?


12 luty 2009
A A A

Tego jeszcze w Izraelu nie było. Tuż po ogłoszeniu wstępnych wyników do Knesetu, liderzy trzech największych partii ogłosili się zwycięzcami wyborów.

Według wciąż niepotwierdzonych wyników, Kadima zgromadziła 28 mandatów (na 120), Likud 27, Israel Beitenu 15, Partia Pracy 11 a Szas 9. Do Knesetu dostało się jeszcze siedem innych ugrupowań, zdobywając od 5 do 3 miejsc. Zwycięska piątka – jeśli można tak to w ogóle ująć – zebrała łącznie ponad 75 procent głosów wyborczych. To fatalny wynik, potwierdzający fragmentaryzację polityczną z lat 90. Jeszcze do lat 80., zaledwie dwie, góra trzy izraelskie partie, przejmowały taką ilość głosów.  

Kadima: ,,Don’t worry, BeLievni”

Na pierwszy rzut oka zwyciężyła Kadima z Tzipi Liwni na czele. Tak też uznała sama liderka tej partii, a potwierdziła to ustępująca przewodnicząca Knesetu Dalia Itzik mówiąc, iż to właśnie Liwni będzie nowym premierem. Kadima zresztą ma prawo czuć się zwycięzcą. To jeszcze stosunkowo młode ugrupowanie, drugi raz po rząd zdobyło najwięcej mandatów w Knesecie. To niemały wyczyn. Jednak może to być pyrrusowe zwycięstwo. Jej dotychczasowy koalicjant – Partia Pracy, jak i cały blok lewicowy, zanotował druzgoczący wynik. Kadima, Partia Pracy oraz Merec zdobyły łącznie zaledwie 44 mandaty. Dodając nawet 11 mandatów trzech partii arabskich, choć wątpliwe by poparły one ewentualny gabinet Liwni, i tak obecna minister spraw zagranicznych nie uzyskuje większości. Zatem, jeśli (po raz drugi), liderka Kadimy będzie miała możliwość konstruowania koalicji parlamentarnej, będzie musiała się sporo ,,nagimnastykować”, rozciągając gabinet rządowy na przynajmniej jedną partię prawicową… Jeśli oczywiście będzie miała ku temu okazję.

Wszyscy czekają teraz na ruch prezydenta Izraela Szymona Peresa, który po konsultacjach z partiami desygnuje wybranego kandydata na premiera. Jeśli Peres, który został głową państwa dzięki Kadimie i z ramienia Kadimy, nie wybierze Liwni, w Izraelu będziemy mieli do czynienia z pewnym precedensem. Wyłączając bezpośrednie wybory na premiera (zob. niżej), zawsze szefem rządu zostawał w tym kraju lider najliczniejszej partii w Knesecie. Pomimo, iż nie ma formalnego zapisu na ten temat, to powierzenie misji formowania gabinetu innej osobie niż Liwni, stworzy osobliwy przypadek naruszający młodą – ale jednak – izraelską tradycję polityczną. Przed Liwni stoją więc być może najważniejsze tygodnie w jej karierze politycznej. Widać także, iż kampania wyborcza w Izraelu dobiegła końca, bo już nawet wpadające w ucho hasło Kadimy ,,(Don’t worry) BeLievni”, nie brzmi tak pewnie, jak jeszcze przed tygodniem.

Likud: ,,Jeśli wygrała prawica, wygrał Netanjahu”

Prowadzący przez miesiące w sondażach prawicowy Likud, dosyć niespodziewanie w ostatnich godzinach przed wyborami utracił fotel lidera. Jednak jak słusznie zauważył po wynikach lider tej partii Benjamin Netanjahu, to wcale nie oznacza brak zwycięstwa. Z jednej strony, była partia Menachema Begina znacznie powiększyła stan posiadania w parlamencie (z 12 mandatów do 27), a z drugiej, blok prawicowy, którego trzon stanowi właśnie Likud, przejął większość miejsc w Knesecie. Z tego też względu, wiecznie pewny siebie Netanjahu przyznał, iż to on powinien być premierem, gdyż – w przeciwieństwie do Liwni – bez problemu zbuduje większość parlamentarną.

I z pewnością ma rację. Naturalni, prawicowi sojusznicy Likudu mogą zagwarantować Netanjahu stołek prezesa rady ministrów. Byłby to wielki powrót ,,Bibiego” na to stanowisko. Nie ulega wątpliwości, iż partie religijne jak i te skrajnie prawicowe, z radością powitają rządy Netanjahu. W przeciwieństwie do Palestyńczyków i zdaje się reszty świata zainteresowanego sytuacją na Bliskim Wschodzie. Spoglądając w twarz Netanjahu, pewnie nie jedna osoba zastanawia się, czy jego ewentualna nominacja na premiera, oznaczać będzie zaostrzenie konfliktu palestyńsko-izraelskiego? Nie ma takiej pewności. Przecież już niejednokrotnie prawicowi premierzy Izraela dokonywali czynów, które zadziwiały i zawstydzały polityków lewicy. Tyle, że Netanjahu już był premierem. I nie zadziwił.

Israel Beitenu: ,,Liebermanization”

Kolejny wygrany i faktycznie ,,czarny koń” tych wyborów, to Avigdor Lieberman. Były dyrektor generalny Likudu, wraz ze swoją partią Żydów rosyjskich Israel Beitenu (Nasz Dom Izrael), stał się trzecią siłą w Knesecie. Nazywany czasem ,,izraelskim Lepperem” – choć to mocno niestosowne porównanie – Lieberman, najbardziej skorzystał na interwencji w Gazie i związanym z tym napięciem atmosfery w Izraelu. Grając na nastrojach anty-arabskich i grożąc wręcz izraelskim Palestyńczykom nielojalnym wobec państwa, systematycznie przyciągał prawicowy elektorat, a w szczególności podatnych na takie hasła imigrantów rosyjskich. Twarda linia Liebermana, radykalność programowa (określana czasem mianem ,,Liebermanization”), wyrazistość osobowa oraz mołdawskie pochodzenie bez wątpienia podobają się ponad milionowej rzeszy żydowskich ,,przybyszy” z dawnego Związku Radzieckiego. Najprawdopodobniej po raz kolejny jego ugrupowanie zasili gabinet rządowy (obojętnie o jakim profilu), a on sam obejmie pewnie prominentne ministerstwo. Być może nawet obrony narodowej.

Tryumfujący obecnie Lieberman, powinien jednak mieć na uwadze lekcje z historii Izraela. W 2003 roku, w podobnej sytuacji jak szef Israel Beitenu, był Tommy Lapid ze swoją antyklerykalną partią Szinui. Ten były dziennikarz, także zdobył 15 mandatów, a jego partia także stała się trzecią siłą Izraela. Przez chwilę Lapid był praktycznie na piedestale izraelskiej polityki, obejmując ministerstwo sprawiedliwości – czyli, stał mniej więcej w tym samym miejscu, gdzie teraz stoi Lieberman. Jednak szybko się okazało, iż jego partia, zbudowana głównie w oparciu o postać wyrazistego lidera, jest niczym innym, jak polityczną ,,wydmuszką”. Nagły spadek popularności Lapida, pociągnął za sobą Szinui na dno, z którego już się nie wydostało. Stara mądrość mówi, iż łaska wyborców na pstrym koniu jeździ. Lapida wyniosła ostatecznie na manowce. Dokąd zaniesie Liebermana?

Partia Pracy: ,,Alive & Kicking”

,,Przeżyliśmy te wybory i ruszamy z kopyta” – stwierdził Ehuda Barak po wyborach. Jest to jednak marny optymizm. Partia Pracy, najbardziej zasłużone ugrupowanie w historii Izraela, jest w ogromnym dołku. Nie dość, że główna partia lewicy zdobyła zaledwie 11 mandatów (najmniej od 1949 roku), to po raz pierwszy w dziejach wypadła poza dwójkę najsilniejszych ugrupowań. I to na czwartą lokatę. Obok partii emerytów Gil, która w ogóle nie dostała się do Knesetu (1 procent poparcia!), wynik Partii Pracy jest największą porażką tych wyborów, potwierdzającą kilkuletnią tendencję spadku poparcia dla tej organizacji. Ironia losu: ugrupowanie które powoływało Izrael, teraz samo walczy o polityczne przetrwanie.

Wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują, iż Partia Pracy nie ma już praktycznie nic do zaoferowania wyborcom izraelskim. Jeśli byłe ugrupowanie Dawida Ben Guriona nie przeprowadzi radykalnych zmian łącznie z wymianą elit, grozi mu rola tła politycznego tudzież marginalizacja partyjna. Bo jak na razie, sytuacja tej partii, jak żywo przypomina wydarzenie z jej byłym liderem Amirem Peretzem, który będąc swego czasu ministrem obrony, oglądał manewry wojsk izraelskich przez lornetkę z… zaślepkami [1].

Scenariusze koalicyjne


Blok prawicowy, który tworzą Likud, Israel Beitenu, Szas, Mafdal, Unia Narodowa oraz Zjednoczenie Tory, przejął łącznie 66 miejsc parlamentarnych, i nawet bez tej ostatniej partii uzyskuje większość w Knesecie. Wynik bloku centrowo-lewicowego jest druzgoczący, gdyż jak już wspomniano, zdobył zaledwie 44 mandaty. W takiej sytuacji politycznej, możliwe są następujące trzy scenariusze koalicyjne:

(1)  Rząd jedności narodowej, z Liwni bądź Netanjahu na czele, ewentualnie z dwuletnią rotacją premiera (podobnie jak w latach 80.). Trzon takiego gabinetu składałby się z Kadimy (28 mandatów) i Likudu (27), które razem gromadzą 55 mandatów. Do większości parlamentarnej (min. 61) w takim przypadku, niezbędna byłaby jedna partia (Israel Beitenu bądź Szas) lub kilka mniejszych. Jest to jedyny przypadek, gdzie obok dwóch największych ugrupowań, konfigurację gabinetową tworzyć mogą różnorodne opcje.

(2) Rząd centrowo-lewicowo-prawicowy, najbardziej zróżnicowany pod względem programowym, czyli koalicja Kadimy, Partii Pracy oraz Israel Beitenu (względnie dodatkowo z Szasem), i oczywiście z Liwni jako premierem. Choć wydawać by się mogło, iż taka konfiguracja gabinetowa jest karkołomna, to zauważmy, iż funkcjonujący od 2006 roku rząd Ehuda Olmerta wyglądał właśnie w ten sposób. Powyższy scenariusz ma jednakowoż jedną poważną wadę. Mianowicie, lider Partii Pracy zapowiedział, iż nie zamierza dołączać do jakiejkolwiek koalicji rządowej. Jeśli dotrzyma słowa, jedyną szansą na premierostwo Liwni, będzie scenariusz nr 1.

(3) Rząd prawicowo-religijny, z Netanjahu jako premierem oraz Likudem, Israel Beitenu, Szasem, Mafdalem oraz Unią Narodową w składzie. Taki gabinet wydaje się najbardziej jednorodny (pomimo sporu Liebermana z Szasem) i w oczach np. czytelników ,,The Jerusalem Post”, najbardziej realistyczny (40 proc. ankietowanych opowiedziało się za takim gabinetem).

Gdzie dwóch Żydów tam przynajmniej trzy organizacje (partyjne)


Zaraz po wynikach wyborczych, które zauważmy, na dobra sprawę niewiele zmieniły w strukturze Knesetu (poza rotacją miejsc na podium), rozległy się nawoływania do zmiany systemu politycznego w Izraelu, a szczególnie skrajnie proporcjalnego systemu wyborczego. Już dekadę temu, jeden z najbardziej wpływowych politologów Giovanni Sartori, twierdził, iż izraelski mechanizm wyłaniania legislatywy to ,,najgorszy przypadek czystej proporcjonalności” oraz ,,zły system wyborczy”[2]. W związku z tym, włoski politolog, sugerował modyfikację rozdziału mandatów w Izraelu, przez promowanie zwycięskiej partii, przyznając jej dodatkowe 20 procent mandatów oraz drugiej partii premią 15-procentową. Z kolei Raphael Cohen-Almagor proponował podniesienie klauzuli zaporowej do 5 procent (jak w Niemczech) oraz wybór 60 procent deputowanych do Knesetu z ogólnokrajowych list partyjnych, a 40 procent z okręgów (prowincji) [3].

Tyle, że próby instytucjonalnych zmian w Izraelu, już raz okazały się pomyłką. Reformatorom z lat 90., przyświecał ten sam cel, który obecnie się podnosi – redukcja fragmentaryzacji partyjnej a przez to podniesienie stabilności parlamentarno-gabinetowej. Wtedy wydawało się, iż wprowadzenie systemu bezpośredniego wyboru premiera w reżimie parlamentarnym (politologiczny fenomen w skali światowej), przyniesie konsolidację polityczną opartą na mocnej legitymizacji prezesa rady ministrów. Być może nawet ,,pchnie” Izrael w kierunku dwupartyjności, skupionej wokół rywalizacji dwóch silnych kandydatów na premiera. Jednak ten funkcjonujący zaledwie przez 5 lat, tzw. two ballot system, przyniósł zupełnie odmienne ,,efekty”, np. w postaci sytuacji, gdzie najsilniejsza partia w Knesecie nie mogła sformować rządu, gdyż premier z bezpośredniej elekcji pochodził z innej opcji (2001-2003). Nie mówiąc już o jeszcze większym rozdrobnieniu parlamentarnym (15 partii w Knesecie w latach 1999-2003), spowodowanym faktem, iż wyborca oddając dwa głosy (na premiera i partię), wybierał z jednej strony, kandydata na premiera z głównego ugrupowania (Likud lub Partia Pracy), a z drugiej, mniejszą (swoją?) partię do parlamentu.

Warto zauważyć, iż obecny system wyborczy Izraela, a nawet jeszcze bardziej proporcjonalny (wcześniej obowiązywała niższa klauzula zaporowa), funkcjonujący przecież od 1949 roku, nie musi powodować takich efektów jak obecnie. Wszak do lat 80., dwie największe partie potrafiły przejmować nawet do 90 miejsc w Knesecie (na 120). Problem więc może leżeć zupełnie gdzie indziej, a mianowicie w dynamice wciąż zmieniającego się społeczeństwa izraelskiego. Proporcjonalnie wyłaniany parlament po prostu odbija liczne podziały i zróżnicowania społeczne. Stąd trudno jednoznacznie orzec, czy próba podniesienia stabilności politycznej kosztem redukcji reprezentatywności parlamentu, np. poprzez podwyższenie progu wyborczego z 2 procent do 5, jest dobrym pomysłem. W takiej sytuacji np. żadna partia arabska nie znalazła by się w izraelskiej legislatywie. Ponadto, wydaje się, iż o ile reprezentatywność systemu politycznego, może obyć się bez wysokiego poziomu stabilności (jak w Izraelu), o tyle faktyczna stabilność polityczna musi być oparta o reprezentatywność.

Więc może tak na prawdę, izraelski parlament zupełnie przystaje do tamtejszych warunków? W końcu, nie bez kozery twierdzi się w sposób humorystyczny, iż gdzie dwóch Żydów, tam przynajmniej trzy żydowskie organizacje.

Przypisy:
[1] O tej kuriozalnej sytuacji, ale ujętej w szerszej, etnicznej perspektywie, pisał m.in. Gideon Levy. Zob. http://www.bintjbeil.com/articles/2007/en/0226-levy.html
[2] G. Sartori, The Party-Effect of Electoral System, [w:] Parties, Elections and Cleavages: Israel in Comparative and Theoretical Perspective, R.Y. Hazan, M. Maor (eds.), London-Portland 2000, s. 25-26.
[3] R. Cohen-Almagor, Israeli Institutions at the Crossroads, ,,Israel Affairs” 2005, vol. 11(2), s. 190.

Portal Spraw Zagranicznych pełni rolę platformy swobodnej wymiany opinii - powyższy artykuł wyraża poglądy autora.