Portal Spraw Zagranicznych psz.pl




Portal Spraw Zagranicznych psz.pl

Serwis internetowy, z którego korzystasz, używa plików cookies. Są to pliki instalowane w urządzeniach końcowych osób korzystających z serwisu, w celu administrowania serwisem, poprawy jakości świadczonych usług w tym dostosowania treści serwisu do preferencji użytkownika, utrzymania sesji użytkownika oraz dla celów statystycznych i targetowania behawioralnego reklamy (dostosowania treści reklamy do Twoich indywidualnych potrzeb). Informujemy, że istnieje możliwość określenia przez użytkownika serwisu warunków przechowywania lub uzyskiwania dostępu do informacji zawartych w plikach cookies za pomocą ustawień przeglądarki lub konfiguracji usługi. Szczegółowe informacje na ten temat dostępne są u producenta przeglądarki, u dostawcy usługi dostępu do Internetu oraz w Polityce prywatności plików cookies

Akceptuję
Back Jesteś tutaj: Home

Maciej Konarski: Kręte ścieżki afrykańskiej demokratyzacji


04 wrzesień 2006
A A A

W uszach wielu ludzi słowa „Afryka” i „demokracja” wydają się być zupełną sprzecznością. Gdy myśli się o afrykańskich przywódcach i ich metodach sprawowania władzy przed oczami stają zwykle postacie rzeźników w rodzaju Idiego Amina czy Hissene Habre, operetkowych cesarzy jak Bokassa czy cynicznych kacyków wykorzystujących władzę do napychania sobie kieszeni i bezwstydnego nepotyzmu (zbyt wielu by wymieniać tylko jednego). Niewielu zdaje sobie natomiast sprawę, że na początku lat dziewięćdziesiątych przez Afrykę przeszła fala demokratyzacji. Przebiegała ona na różne sposoby i w niewielu miejscach można mówić o jej pełnym sukcesie, pewne jest jednak, że zmieniła ona wiele w politycznym krajobrazie kontynentu.

Historyczne bariery i historyczne fundamenty

Badacze nie są zgodni do jakiego stopnia można mówić o braku demokratycznych tradycji na kontynencie afrykańskim. Z jednej strony państwa, które istniały w Afryce przed epoką kolonialną [1] były rządzonymi mniej lub bardziej absolutnie królestwami, w których zmiana władcy miewała nieraz bardzo krwawy charakter. Naukowcy wywodzący się ze szkoły kulturalistów [2] wskazują ponadto, że dla społeczeństw afrykańskich charakterystyczne są: nastawienie na przetrwanie i bezpieczeństwo, dominacja grupy nad jednostką, duża rolą religii, silne więzy rodzinne, nacisk na konformizm, szukanie bardziej konsensu niż załatwianie sporów na drodze konfliktu oraz cenienie posłuszeństwa wobec władzy [4].

 

Z drugiej jednak strony, w wielu mniej zorganizowanych i bardziej zdecentralizowanych społecznościach afrykańskich funkcjonowały pewne formy demokratycznego sprawowania władzy i odpowiednie ku temu instytucje. Niektóre plemiona wybierały więc i w razie potrzeby dymisjonowały swoich przywódców, w innych z kolei władza była sprawowana kolegialnie przez rozmaite „rady starszych”. Władcy plemienni byli też nieraz zobligowani do przeprowadzania swoistych „konsultacji społecznych”. Wszystkie te zjawiska występowały najczęściej w niewielkich społecznościach wiejskich. Najbardziej znanym przykładem takich tradycji jest występująca od niepamiętnych czasów na obszarze dzisiejszej Botswany instytucja kgotla [5]. Jest to zebranie wioskowej społeczności (lub w węższej formie wioskowego sądu) rozpatrujące sprawy społeczności na zasadzie konsensusu i upoważnione nawet do odwołania aktualnego wodza. Niektórzy upatrują w tradycji kgotla, przyczyny, dzięki której Botswana od pierwszych dni swej niepodległości pozostaje państwem demokratycznym.

Jednak bez względu na to czy w Afryce istniały przesłanki do samorodnego wykształcenia się demokracji czy też nie, epoka kolonializmu unicestwiła wszelkie szanse w tym względzie. Najpierw europejski i arabski handel niewolnikami spustoszył ogromne połacie Afryki i na setki lat zahamował cywilizacyjny rozwój kontynentu. Później z natury zcentralizowane i autorytarne rządy kolonialne dążyły do utrzymania swych poddanych w jak największej politycznej bierności. Kolonializm zniszczył też wiele tradycyjnych struktur politycznych, a w raz z nim pojawiło się na kontynencie wiele nieznanych wcześniej europejskich prądów umysłowych jak nacjonalizm czy rozmaite wirusy totalitaryzmu. Gdy dodać do tego jeszcze fakt, że wykształcenie stało się udziałem zaledwie ok. 5 procent mieszkańców kontynentu, a działalność organizacji społecznych (jak chociażby partii politycznych, związków zawodowych czy organizacji pozarządowych) była ograniczana to trudno się dziwić, że otrzymawszy demokrację Afrykanie nie bardzo wiedzieli co z nią uczynić.

Paradoksalnie równie niszczycielski wpływ miały czynione przed uwolnieniem kolonii wysiłki, mające na celu przygotowanie ich do samodzielnego funkcjonowania. Europejczycy nie posiadali bowiem ani cierpliwości ani pomysłu na to jak umiejętnie wycofać się z Afryki. Dominowało pragnienie by jak najszybciej i jak najbardziej bezboleśnie pozbyć się problemu kolonii, czemu prący do władzy czarni nacjonaliści przyklaskiwali z entuzjazmem. W rezultacie czas wewnętrznej autonomii przyznawanej przez kolonizatorów przed nadaniem niepodległości wynosił najwięcej dziesięć lat, jak to miało miejsce w przypadku polityki Brytyjczyków wobec Nigerii (trzy razy krócej niż w Indiach), a czasem zaledwie dwa jak we Francuskiej Afryce Zachodniej [6]. Jeżeli kolonie opuszczano w ferworze walki zbrojnej i chaosu (Kongo, kolonie portugalskie itp.) to nie miały one nawet tego wątpliwego luksusu.

Co gorsza uprawiana przez kolonizatorów radosna twórczość prawna nie dała nowym afrykańskim państwom żadnego trwałego fundamentu ustrojowego. Pragnąc ograniczyć co bardziej radykalnych nacjonalistów, zachować rasową i plemienną równowagę czy tez kierując się innymi względami, kolonizatorzy nadawali swym posiadłościom konstytucje tak niezwykle skomplikowane, że dla głosujących (z których w dodatku większość była analfabetami) były zbyt skomplikowane by je zrozumieć. Dla przykładu Belgowie w Ruandzie-Urundi stworzyli pod naciskiem ONZ jedną z najbardziej pogmatwanych konstytucji w historii, z pięciostopniowym systemem wyborczym. W ten sposób jeden z najsłabiej rozwiniętych krajów na świecie posiadał ustawę zasadniczą bardziej skomplikowaną niż Stany Zjednoczone [7]. Problemem była też nie tylko jakość stanowionego prawa ale i jego inflacja. Sama Wielka Brytania wyprodukowała dla swoich kolonii ponad 500 konstytucji, z których wiele przetrwało zaledwie kilka miesięcy lub nigdy nie weszło w życie [8]. Z dekolonizacji skorzystali więc początkowo głównie polityczni hochsztaplerzy, którzy potrafili manipulować głosami wyborców i wykorzystać każdą furtkę prawną jaką dawały im niewydarzone systemy prawne - czuli się oni w takich warunkach jak ryba w wodzie.

„Pierwsze wyzwolenie” i kolejne zniewolenie

Od 1957 roku gdy niepodległość uzyskała pierwsza afrykańska kolonia [9] proces dekolonizacji przebiegał bardzo szybko. W samym tylko słynnym „roku Afryki” (1960) niepodległość uzyskało aż siedemnaście państw. Niestety demokracja nie szła za suwerennością – tylko nieliczne państwa Afryki (jak Botswana, Mauritius czy Gambia) cieszyły się nią przez większość okresu niepodległości. Bohaterowie walk o niepodległość – zarówno pojedyncze charyzmatyczne jednostki jak i stojące za nimi ruchy polityczne - wykorzystywali swą „kombatancką” przeszłość jako legitymizację do sprawowania nieograniczonej władzy. W państwach, w których stanowili zwykle jedyną zorganizowaną siłę polityczną, mającą silne oparcie w strukturach państwowych i świetnie wykorzystującą wspomniane wcześniej słabości ustrojowe, trudno było się im oprzeć przed zagarnięciem pełni władzy. Dążenie do utrzymania władzy metodami pozaparlamentarnymi rosło zresztą wprost proporcjonalnie do tego jak „wyzwoliciele” coraz słabiej dawali sobie radę z zarządzaniem słabo rozwiniętymi państwami, a dany im na początku kredyt zaufania wyczerpywał się. W większości wyzwolonych państw demokracja parlamentarna zniknęła więc w ciągu paru lat istnienia niepodległości - system jednopartyjny występował tam niemal powszechnie, a dawni przywódcy walki o niepodległość wprowadzali niemal religijny kult swej osoby (jak chociażby Kwame Nkrumach – „Zbawiciel” Ghany).

Nowopowstałe państwa afrykańskie były poza tym wielu wypadkach organizmami sztucznymi. Kolonizatorzy dzielili je według kryteriów geograficznych („niczym szyderstwo pijanego geometry” jak to określił jeden z polskich pisarzy) za nic mając etniczne i religijne uwarunkowania. Różnice religijne i plemienne potęgował przybyły z zachodu nacjonalizm oraz intrygi rozmaitych politycznych i gospodarczych grup interesu. Stąd pierwsze lata niepodległości państw chociażby takich jak Nigeria, Kongo czy Burundi to mniej lub bardziej krwawy okres walk wewnętrznych. Na ich zakończenie nieodmiennie pojawiał się „mocny człowiek”, który przedstawiał swoją dyktaturę jako jedną szansę na utrzymanie jedności i stabilności państwa.

Prawdziwą plagą Afryki stały się jednak wojskowe zamachy stanu. Pierwszy z nich miał miejsce w Togo w 1963 r., gdy wojskowi zamordowali prezydenta Sylvanusa Olympio i przejęli władzę. Wydarzenie to odbiło się szerokim echem w świecie, lecz wkrótce afrykańskie pucze bardzo spowszedniały bowiem tylko w ciągu następnych pięciu lat Afryka przeżyła aż sześćdziesiąt cztery wojskowe zamachy, próby zamachów i buntów. Do końca lat 60-tych Benin przeżył już sześć zamachów, Nigeria i Sierra Leone po trzy, Ghana, Togo, Kongo-Brazzaville, Zair i Burkina Faso po dwa, a wiele innych państw po jednym. W latach 70-tych pucz wojskowy stał się już głównym sposobem zmiany władzy w czarnej Afryce [10].

Świat patrzył na postępującą degenerację kontynentu dość obojętnie. ZSRR instalowało Afryce przyjazne sobie marksistowskie reżimy, które były niedemokratyczne z samej swej definicji. Zachód z kolei tolerował w imię powstrzymywania komunizmu nawet najbardziej brutalnych i skorumpowanych dyktatorów, jeżeli tylko stanęli oni po jego stronie. Trudno też było oczekiwać interwencji ze strony organizacji międzynarodowych. Zimnowojenna rywalizacja w praktyce sparaliżowała ONZ. Organizacja Jedności Afrykańskiej była z kolei skoncentrowana na walce z pozostałościami kolonializmu i białymi reżimami w Rodezji Południowej i RPA. Zresztą skoro większość przywódców państw członkowskich była dyktatorami to nie byli oni zainteresowani zmianą aktualnego stanu rzeczy.

„Drugie wyzwolenie” i jego oblicza

Blisko trzydzieści lat od „roku Afryki” zdecydowaną większość państw kontynentu charakteryzowały albo rządy wojskowe albo ustroje jednopartyjne (a często jedno i drugie). Tym bardziej więc zadziwiają zmiany w politycznym krajobrazie kontynentu do jakich doszło na początku lat 90-tych. Wielu państwom rządzonym wcześniej twardą ręką nadano wówczas konstytucje, przywracano system wielopartyjny, zezwalano opozycji na legalną działalność. Liczba krajów, w których przeprowadzane były wolne i wielopartyjne wybory wzrosła z pięciu [11] w latach 80-tych do niemal czterdziestu w latach 90-tych. Niektórzy dyktatorzy jak Kenneth Kaunda w Zambii, Hastings Kamuzu Banda w Malawi, Pierre Buyoya w Burundi czy Mathieu Kerekou w Beninie pozwolili się pozbawić władzy w zwykłym głosowaniu. W RPA upadł Apartheid i rozpoczął się proces pokojowej transformacji ustrojowej. Nawet tam gdzie nie doszło do zmiany władzy, reżimy zazwyczaj liberalizowały swój styl sprawowania władzy. Nic więc dziwnego, że w Afryce pojawiły się głosy mówiące o „drugim wyzwoleniu”.

Kluczową rolę odegrał w nim zapewne wpływ czynników zewnętrznych, a zwłaszcza koniec zimnej wojny. Rozpad ZSRR sprawił, że marksistowskie reżimy straciły swojego głównego sponsora i musiały znacznie przemodelować swoje oblicze jeśli liczyły na zachowanie choć części władzy. Zachód pokonawszy komunizm nie miał z kolei żadnego interesu by dalej wspierać prawicowych dyktatorów. Co więcej skorumpowane i nieudolne reżimy były też kiepskim partnerem dla interesów i potencjalnym źródłem niestabilności w regionie.
Państwa zachodnie rychło dały więc do zrozumienia afrykańskim przywódcom, że jeżeli chcą jeszcze liczyć na pomoc rozwojową z ich strony to muszą choć częściowo zliberalizować swe reżimy. W połowie 1990 roku rząd Wielkiej Brytanii jasno określił, że będzie udzielał wsparcia tylko tym państwom kontynentu, które przeprowadzą szerokie reformy wewnętrzne. W tym samym roku w podobnym duchu wypowiedział się też prezydent Francji François Mitterand. Po zakończeniu szczytu fracusko-afrykańskiego stwierdził, że odtąd pomoc Paryża dla krajów afrykańskich będzie się dzieliła na „chłodną” (dla państw niedemokratycznych) i „entuzjastyczną” (dla państw demokratycznych). Podobną politykę wobec Afryki przyjęły też międzynarodowe instytucje jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy [12]. Dla dyktatorów, których budżety były w dużej mierze uzależnione od zagranicznej pomocy był to niewątpliwie argument o dużej sile przekonywania.

Nie można jednak tłumaczyć wszystkiego naciskami zewnętrznymi. Nieudolne i skorumpowane rządy rozmaitych dyktatorów traciły bowiem powoli legitymizację wewnętrzną. Społeczeństwa przekonywały się bowiem, że rozmaite ideologie afrykańskiej „trzeciej drogi”, argumenty o rządach silnej ręki jako jedynym ratunku przed etnicznymi i religijnymi konfliktami są tylko zwykłym parawanem dla żądzy władzy i chciwości rządzących elit, które zamieniały każde z państw w swój prywatny folwark. Autorytaryzm nie zlikwidował żadnego problemu, który obiecywał rozwiązać, a skutecznie tworzył nowe, z których nędza i korupcja były chyba najmniej dotkliwymi.
Reżimy nie dopuszczały do powstawania żadnej legalnej opozycji politycznej, lecz społeczna aktywność obywateli zaczęła się skupiać w organizacjach z gatunku czegoś, co dziś nazwalibyśmy „trzecim sektorem”. Związki zawodowe, kościoły i misje, korporacje zawodowe stały się bazą dla rodzących się ruchów opozycyjnych. Przykład Europy Środkowo-Wschodniej działał na nie pobudzająco.

Nie oznacza to jednak, że proces demokratyzacji zakończył się pełnym sukcesem. Tylko część państw (jak na przykład RPA, Malawi, Kenię, Mali czy Zambię) można uznać za przykład udanej transformacji. W innych, mimo wprowadzenia konstytucji i systemu wielopartyjnego starzy przywódcy nie mieli problemu z utrzymaniem się przy władzy. Po latach rządów mieli bowiem w swych rękach media, silny i oddany aparat partyjny, wpływy w armii, administracji i służbach bezpieczeństwa, nieograniczone zasoby finansowe. Słaba i często podzielona opozycja nie stanowiła wielkiego zagrożenia i często byli dyktatorzy nie musieli się nawet uciekać do zbyt ostentacyjnego terroru czy oszustw wyborczych by ponownie, tym razem „z woli narodu”, zasiąść w fotelach prezydenckich. W taki sposób dyktatorzy, tacy jak chociażby Yoweri Museveni w Ugandzie, Idrys Deby w Czadzie, Jerry Rawlings w Ghanie czy Omar Bongo w Gabonie zapewnili sobie przedłużenie władzy. Inni, jak Mobutu w Zairze, Paul Biya w Kamerunie czy Sani Abacha w Nigerii w ogóle nie odczuli zresztą „wiatru przemian” i nadal rządzą starymi dobrymi (a raczej złymi) metodami, bądź rządzili nimi do momentu swej śmierci lub zbrojnego obalenia [12].

W kilku państwach możemy zresztą mówić w tym okresie wręcz o regresie i cofaniu się demokracji (Zimbabwe, Gambia, Burundi). W innych upadek „mocnego człowieka” przyniósł w dłuższej lub krótszej perspektywie chaos i wybuch krwawego konfliktu wewnętrznego, który trwa do dziś lub rany po nim są wciąż leczone (Demokratyczna Republika Kongo, Liberia, Somalia, Wybrzeże Kości Słoniowej).

To czy fala demokratyzacji będzie dalej postępować na kontynencie afrykańskim pozostaje kwestią otwartą. Ostatnie lata nie napawają niestety optymizmem. Tam gdzie wprowadzono konstytucje i systemy wielopartyjne, prezydenci coraz śmielej starają się omijać prawne ograniczenia. Niedawno zmiany w ustawie zasadniczej i wybór na kolejną kadencję zapewnili sobie Museveni w Ugandzie i Deby w Czadzie, a nieudaną próbę podjął Olusegun Obasanjo w Nigerii. Po pewnym zahamowaniu plagi wojskowych zamachów stanu stają się one z powrotem popularne. W ostatnich latach doszło do nich na Wybrzeżu Kości Słoniowej (1999) i w Mauretanii (2005), a tylko w 2006 roku o nieudanych próbach doniesiono w Gambii, Burundi i Czadzie. Społeczeństwa nie są wciąż nauczone korzystania z przywilejów demokracji (w jednym z afrykańskich państw, w czasie wyborów mieszkańcy wsi pytali „dlaczego mają wybierać nowego prezydenta skoro stary wciąż żyje?”). „Wojna z terroryzmem” i rosnące ceny ropy naftowej uczyniły poza tym świat bardziej wyrozumiałym dla afrykańskich dyktatorów.

Mimo wszystko, po „drugim wyzwoleniu” polityczny krajobraz kontynentu uległ znaczącym przeobrażeniom. Sceptycy mogą powiedzieć, że w większości państw demokracji jak nie było tak nie ma, lecz dla wielu Afrykanów zmiany te wydają się być porównywalne z tym, czym dla Polaków i innych mieszkańców Europy Środkowo-Wschodniej było przejście od stalinizmu do chruszczowowskiej „odwilży”. Dziś w wielu afrykańskich państwach wybory są fałszowane, lecz jeszcze kilkanaście lat temu nie urządzano ich wcale. Opozycja i wolne media są szykanowane i opluwane, fabrykuje się przeciw nim fałszywe zarzuty, lecz jeszcze kilkanaście lat temu pozapaństwowe media nie miałyby racji bytu, a opozycję fizycznie eliminowano. Być może prawa, które mieszkańcy wielu państw Afryki uzyskali w ostatnich latach są głównie na papierze, ale to dobra podstawa by za kilka lub kilkanaście lat znaleźli się ludzie, którzy rzeczywiście z nich skorzystają.

Przypisy:

[1] Np. Ghana, Mali, Songhaj i Dahomej w zachodniej, Etiopia we wschodniej Rwanda i Kongo w centralnej czy Zimbabwe w południowej Afryce

[2] Kulturalizm podkreśla rolę badań nad kulturą i poszukuje tych norm i rysów kulturowych, które hamują rozwój gospodarczy, jak i mu sprzyjają)

[3] Adam Kirpsza „Kulturowe przyczyny klęsk Afryki”

[4] „Democratization in Africa: African Views, African Voices” (1992)

[5] Ibid.

[6] Wywiad z Adam Bilińskim przeprowadzony dla psz.pl przez Bartosza Kurzycę

[7] Paul Johnson „Historia świata od roku 1917 do lat 90-tych”

[8] Ibid.

[9] brytyjskie Złote Wybrzeże – dziś Ghana

[10] Paul Johnson „Historia świata od roku 1917 do lat 90-tych”

[11] Botswana, Gambia, Mauritius, Senegal, i Zimbabwe

[12] Krzysztof Trzciński „Wojny w Liberii i Sierra Leone (1989-2001). Geneza, przebieg i następstwa”

[13] Ibid.