Maciej Konarski: "Towarzysz Bob" może spać spokojnie (komentarz)
Dwa dni po zakończeniu wyborczej farsy Roberta Mugabe ciepło powitano na szczycie Unii Afrykańskiej. Ze strony tego doborowego grona dyktatorów i eks-terrorystów nie mogła go jednak spotkać większa krytyka. Zawsze powtarzałem, że oberwać za prześladowanie swych obywateli może tylko ten reżim, który jest albo zupełnie słaby albo na tyle głupi, że zraził do siebie wszystkich razem i każdego z osobna. Rządzący Zimbabwe Robert Mugabe nie należy bynajmniej do żadnej z tych grup więc mógł spokojnie doprowadzić swój kraj do ruiny, a jego mieszkańców do kompletnej nędzy. Natomiast w ostatnich miesiącach, gdy po raz pierwszy od 28 lat zachwiała się jego władza, na oczach całego świata bez wahania sterroryzował opozycję i zainscenizował wyborczą farsę spełniającą najlepsze autorytarne standardy.
Mugabe krytykuje dziś jedynie Zachód, do czego ten przywykł i co jest mu wręcz na rękę oraz organizacje pozarządowe, które podobnie jak większość dyktatorów ma w dużym poważaniu. USA i UE mają związane ręce, gdyż sankcje bilateralne nie zaszkodzą zbytnio dyktatorowi, a jednocześnie niewielkie są szanse na przeforsowanie jakichkolwiek sankcji na forum ONZ. Od razu zablokują je bowiem Chiny, które łączą z Mugabe ciepłe stosunki jeszcze od czasów, gdy jako partyzant walczył z białym reżimem Iana Smitha. Zresztą sentymenty sentymentami ale Pekin nie ma ochoty tracić wiernego sojusznika i chłonnego rynku zbytu na swe kałasznikowy i sprzęt zagłuszający.
Jedynymi, którzy mogliby wywrzeć realny wpływ na zimbabweński reżim są przywódcy państw afrykańskich – zwłaszcza sąsiedniej RPA. Jeśli ktoś miał jednak taką nadzieję to musiała ona upaść po zakończonym we wtorek szczycie Unii Afrykańskiej w egipskim Sharm El Sheikh. Uchwalona tam rezolucja nie zawiera jakiejkolwiek krytyki pod adresem Mugabe i wzywa go jedynie do dialogu z opozycją. Zapowiada też kolejną porcję mowy-trawy (nazwaną dla niepoznaki poparciem dla wysiłków Południowoafrykańskiej Wspólnoty Rozwoju (SADC) na rzecz zakończenia kryzysu). Kilkudziesięciu zabitych opozycjonistów i 200 tysięcy wypędzonych z domu ludzi wywołuje natomiast w afrykańskich stolicach jedynie „głębokie zaniepokojenie”.
Mugabe może być dla nas postacią odrażająca ale wielu afrykańskich przywódców widzi w nim siebie samych sprzed 20-20 lat. Oni co prawda wyrośli już z mniej lub bardziej dosłownej walki z zachodnimi kapitalistami, imperialistami, rasistami, neokolonialistami (niepotrzebne skreślić) a Mugabe stanął w miejscu - sentyment jednak pozostał. Przeganiający białych farmerów i demonizowany przez cały Zachód Mugabe instynktownie budzi ich sympatię. Ponadto należy pamiętać, że w samej tylko południowej Afryce lewicowe ruchy z RPA, Namibii, Zimbabwe, Mozambiku i Angoli szeroko ze sobą współpracowały. Zawarte wtedy przyjaźnie i zaciągnięte długi dziś procentują.
Inną sprawą jest szeroko rozpowszechniony na kontynencie pogląd, że afrykańskie brudy należy prać we własnym gronie i to w możliwie dyskretny sposób. Afrykańscy przywódcy chcą uniknąć wrażenia, że krzywdzą Mugabe na żądanie nie znoszącego go Zachodu. Trudno też nie przypuszczać, że osoby pokroju Omara Bongo (41 lat na stanowisku prezydenta), José Eduardo dos Santosa (niegdyś komunistyczny warlord, dziś prezydent odwlekający wybory w Angoli na wieczne „później”) czy Teodoro Obiang Nguemy (jego więzienia cieszą się najgorszą sławą w Afryce) zainicjują precedens, który mógłby kiedyś uderzyć w nich samych.
Rezolucja z 1 lipca wzywa Mugabe do dialogu z opozycją i powołania rządu jedności narodowej. Oczywiście może to uczynić ale ostatnie tygodnie pokazały mu chyba wyraźnie, że jeśli ją zignoruje, żadna tragedia się nie stanie. Wszystko zostaje więc po staremu. „Towarzysz Bob” jest co prawda wiekowy ale czasu na dalsze rujnowanie kraju i korzystanie z uroków władzy powinno mu jeszcze wystarczyć.