Magdalena Górnicka: Husajn na prezydenta
Czy prezydentem USA może być ktoś, kto na drugie imię ma tak samo jak wróg Ameryki numer dwa, a gdyby zmienić jedną literę w jego nazwisku, wyszedłby nam wróg numer jeden? Barack Husajn Obama, bo o nim mowa, przyzwyczaił się już do nazywania go sekretnym wyznawcą islamu. Razem z tym zarzutem najczęściej pojawia się obraz muzułmańskich terrorystów i ich nienawiści do zachodniego świata, którym Ameryka kieruje, a którą to Ameryką ma kierować… no właśnie, ktoś, kto został wychowany w nienawiści do Stanów Zjednoczonych?
Plotki na ten temat rozpuszczali najczęściej Republikanie i przychylne im media. Teraz, w przeddzień prawyborów w Iowa po argumenty natury religijnej sięgnęli sami Demokraci.
Kolejny akt medialnej nagonki na rzekomy ukryty islamizm Obamy, sprowokowali sympatycy i sztabowcy Hillary Clinton. Oczywiście, pani Clinton tego nie potwierdza. Co więcej, określa te zarzuty jako „absurdalne”. Jednak czy fakt, że media znowu zainteresowały się religią Obamy tuż przed prawyborami w Iowa, nie ma nic wspólnego z faktem, że senator z Illinois może owe prawybory wygrać i – idąc za ciosem – zdobyć nominację swojej partii w wyścigu do Białego Domu, albo – nie daj Boże (a nie Allahu) się do niego wprowadzić!
Owa taktyka ma pewien sens i może przynieść sukces, oczywiście na krótką metę. Zalewani codziennie nowymi informacjami wyborcy mogli zapomnieć o kontrowersjach wokół wyznania jednego z głównych kandydatów na prezydenta.
Rozum podpowiada nam, że jeśli mamy do wyboru dwa produkty o takich samych zaletach, wybierzemy ten, który ma mniej wad. Amerykanie za idealnego kandydata przyjęli uważać białego, dobrze wykształconego mężczyznę, protestanta.
Jedyną wadą Hillary Clinton w oczach statystycznego wyborcy jest to, że jest kobietą. Poza tym promienieje amerykańskością: jest białą, dobrze wykształconą protestantką. W przypadku Baracka Obamy równoważącym minusem będzie z kolei kolor skóry. Wykształcenia ani płci mu nie sposób zmienić, więc najłatwiej na kolejny minus przekuć religię.
Prawda jest taka, że Barack Obama od najmłodszych lat stykał się z wieloma religiami, choć nie zagłębiał się w żadną. Syn amerykańskiej ateistki i Kenijczyka wychowanego jako muzułmanin, który potem jednak stracił wiarę. Po rozwodzie rodziców Obama był z kolei wychowywany przez Indonezyjczyka, który uważał, że islam jest dobry, ale we współczesnym świecie trzeba być bardziej pragmatycznym niż to nakazuje Koran.
Nie jest też prawdą, że mały Barack uczęszczał do medresy (rygorystycznej szkoły islamskiej), a już to, że ową szkołę mieli prowadzić Wahabici, radykalni muzułmanie, to zupełny absurd.
Basuki School w Dżakarcie, gdzie uczył się przyszły senator, odwiedził reporter CNN. „Nauczyciele ubierają się na modłę zachodnią” – relacjonował, a zarówno dyrektor, jak i koledzy Baracka z klasy, określają szkołę jako „ogólną” i „świecką”, co nie znaczy, że muzułmanie, jako główna grupa wyznaniowa w Indonezji nie mają przewagi liczebnej wśród uczniów.
Jakby tego było mało Obama uczył się też w szkole katolickiej. Nie wzbudza to jednak kontrowersji – katolicyzm w „wykonaniu” Johna F. Kennedy’ego pokazał, że nie tacy papiści straszni jak ich malują, a poza tym starszy pan w Watykanie jest mniej szkodliwy niż rzesze uzbrojonych fanatyków.
Sam senator z Illinois określa się jako chrześcijanina, członka Zjednoczonego Kościoła Chrystusa w Chicago. Zakosztowawszy kilku religii, wybrał tę „najbardziej amerykańską”.
Dodatkowo na rzecz Obamy przemawia fakt, że ucieleśniony ideał amerykańskiego prezydenta: biały, wykształcony mężczyzna – protestant, zakończy swoją drugą kadencję z rekordowo niskim poparciem. Może więc Amerykanie znudzili się ideałami i chcą kogoś, kto – jak mawiał ojczym Obamy – umie być bardziej pragmatyczny.